Uwielbiam oryginalne i odlotowe buty. A jak jeszcze kryją w sobie jakąś historię czy inspirację, to już w ogóle. Noszę też takie, których pewnie większość osób nigdy by nie kupiła czy nie założyła 😉 Nie lubię za to butów zbyt praktycznych i estetycznie dość nijakich.
To wszystko sprawia, że moje zakupy butowe są bardzo emocjonalne, impulsywne i zupełnie oderwane od kontekstu. Potrafię kupić buty w kolorze, który ma się nijak do większości rzeczy w mojej garderobie. Czy takie, których forma jest bardziej na sesję zdjęciową niż na codzienne dreptanie po krzywych chodnikach.
I taka jest też moja nowa zdobycz.
Buty, w których się zakochałam od pierwszego onlinowego wejrzenia 🙂
United Nude
Malinowe lakierki na przezroczystym, prostokątnym, akrylowym obcasie w kolorze zielono- niebieskim, firmy United Nude 🙂
Thank you, I certainly will 😉
Ale właściwie nie same buty mają być bohaterem tego wpisu.
Mój ośmioletni syn podpatrzył, jak robiłam zakupy online. I powiedział: „O, buty jak z Lego!” . I faktycznie, jak się nad tym głębiej zastanowiłam, to coś jest na rzeczy 🙂 To stwierdzenie zainspirowało mnie do dalszych kroków.
Zapytałam Młodego, czy w takim razie mógłby zbudować mi taki but ze swoich klocków Lego. O dziwo, zgodził się bez większego ociągania. I oto co powstało:
United Nude i Lego
Tak mnie tym zainspirował, że sama też postanowiłam zrobić własną interpretację tego buta 🙂
Morał tej historii tylko potwierdza moje przemyślenia, że buty łączą pokolenia, rozwijają kreatywność i dają mnóstwo radości 🙂
Jestem fanką amerykańskich seriali. Przyznaję się bez bicia. Jest to moja grzeszna przyjemność (pasuje mi tu bardziej angielski odpowiednik „guilty pleasure”, ponieważ jakoś tak brzmi dobitniej, a ja jestem very guilty 😉 ). W dobry serial wkręcam się błyskawicznie i jeśli jest taka możliwość, oglądam go od razu ciurkiem. Usprawiedliwiam się sama przed sobą tym, że zawsze oglądam w oryginale, to chociaż jest to jakieś ćwiczenie językowe 😉
Moje uzależnienie nie jest też tak całkiem bezpodstawne, tłumaczę sobie. Współczesny amerykański przemysł filmowo- telewizyjny praktycznie żyje serialami wszelkiego typu. Od oper mydlanych i sitcomów, seriali komediowych, sensacyjnych, obyczajowych, po różnego rodzaju talent shows. Praktycznie każda stacja telewizyjna ma na koncie jakiś hitowy serial.
Odkąd zaczęłam regularnie bywać w Los Angeles, zaskoczyła mnie ogromna promocja na nośnikach reklamy zewnętrznej, właśnie różnego typu seriali. Do tego stopnia, że jeżdżąc po ulicach LA, nie zawsze zobaczy się billboard najnowszego przeboju kinowego (co za paradoks 🙂 ). Ale za to, będzie się na bieżąco z nowymi produkcjami serialowymi, czy odsłonami kolejnych sezonów trwających produkcji. Ponadto ogromna popularność i promocja tej właśnie formy związana jest też z występowaniem w nich, coraz częściej, najwyżej notowanych aktorów hollywoodzkich, czyli tzw. A- listers.
Los Angeles, Sunset Blvd
O samym przemyśle i trendach można dużo pisać. Ale ja właściwie chciałam skupić się na moich ulubionych serialach. Czy tych wartych obejrzenia, według mnie oczywiście 😉
W związku z tym, postanowiłam stworzyć własną serialową shortlistę 🙂 A że okazało się, iż jest ona dość długa i większość osób pewnie przysnęłaby po drugim serialu, to podzieliłam ją na części. Kto wie, może powstanie z tego stała rubryka 😉
Część 1:
– komediowe
Manhattan, Village, Grove Str. „Friends” building
1. „Friends”/ „Przyjaciele”, produkcja Warner Bros/ NBC (1994- 2004), 10 sezonów Dla mnie kultowy, stał się klasyką gatunku. Wracam co jakiś czas do początku i wszystko. Idealny na jesienno- depresyjne klimaty. Teksty epickie. I jak niewielu się udało, 10 sezonów przez 10 lat jest równie dobrych. W sieci krąży wiele zestawień ulubionych scen i powiedzeń z „Przyjaciół”. Praktycznie każde dobre 🙂 Na czele z kultowym „How you doin?'” by Joe Tribiani. Nie mogę się doczekać „Friends reunion”, której amerykańska premiera odbyła się 21. lutego.
Przeszłam pół Village, żeby znaleźć ten budynek 🙂
– sensacyjne/ gangsterskie / political fiction
2. „The Sopranos”/ „Rodzina Soprano”, produkcja HBO (1999-2007), 6 sezonów Przymierzałam się do niego dość długo. A niepotrzebnie, bo było warto 🙂 Pozycja obowiązkowa dla fanów „Ojca Chrzestnego” i nie tylko. Rewelacyjna gra Jamesa Gandolfini, który wydawał się być urodzony dla tej roli. Chociaż podobno w rzeczywistości był spokojnym pacyfistą 🙂 Oczywiście nie brakuje drastycznych scen i ostrego języka. Ale też bardzo fajnie można poczuć klimat „podmiejskiej” Ameryki i stylu życia Amerykanów włoskiego pochodzenia w New Jersey, stanie który wraz z Nowym Jorkiem tworzy kolebkę włoskiej kultury w Stanach.
3. „Breaking Bad”, produkcja AMC (2008-2013), 5 sezonów Zaskakujący w każdym sezonie i bardzo wciągający. Główny bohater Walter White (odkryty całkiem niedawno przez Hollywood Bryan Cranston, z tegoroczną nominacją do Oscara za główną rolę męską w filmie „Trumbo”) jest tym typem postaci, którą się zarówno lubi i nie lubi. Sceneria gorącego Nowego Meksyku z jego stolicą Albuquerque jest nierozerwalną częścią całej historii. W wielu serialowych rankingach w pierwszej trójce. Dla fana seriali pozycja obowiązkowa.
4. „Narcos”, produkcja Gaumont International Television dla Netflix (2015- ), 1 sezon (2 w produkcji) Nowość w Netflix. Historia kolumbijskiego barona narkotykowego Pablo Escobara, który u szczytu swojej kariery (w latach 70-tych i 80-tych) kontrolował 80% światowego handlu kokainą i znalazł się na 7 miejscu listy najbogatszych ludzi na świecie według magazynu „Forbes”. Świetna rola brazylijskiego aktora Wagnera Moury. Fantastycznie oddany klimat Kolumbii tamtych czasów. Serial dwujęzyczny, hiszpańsko- angielski. Plotki głoszą, że 2. sezon będzie już ostatni, aby utrzymać wierność prawdziwej historii. Trochę szkoda, ale jak wiadomo natura nie lubi próżni i na pewno pojawi się kolejna wciągająca opowieść.
5. „Graceland”, produkcja USA Network (2013- 2015), 3 sezony Podobno oparty na prawdziwych wydarzeniach. Opowiada historię grupy agentów amerykańskich służb FBI, DEA i U.S. Customs, którzy mieszkają razem w domu na plaży w Południowej Kalifornii i działają pod przykrywką. Jest na mojej liście, szczególnie ze względu na scenerię (willa na plaży jest boska :)! ) i fajną historię, którą się po prostu dobrze ogląda. Ciekawostką jest fakt, że serial był kręcony na Florydzie, ponieważ Kalifornia była za droga dla twórców 🙂 Floryda udająca Kalifornię też jest zawsze na propsie.
Miami, South Beach, Hotel Penguin na Ocean Drive. W nim były kręcone niektóre sceny z „Graceland”, o czym dowiedziałam się mieszkając tam 🙂South Beach, Lummus Park przypomina Palisades Park w Santa Monica, Kalifornia
6. „House of Cards”, produkcja Netflix (2013- ), 4 sezony Ten serial ma dla mnie kilka konkretnych zalet. Przede wszystkim, obsadę, sposób narracji, scenografię i dostępność wszystkich odcinków sezonu na raz 🙂 Właściwie nie jestem wielką fanką opowieści political fiction. I tu też połapać się we wszystkich zawiłościach powiązań i intryg nie jest łatwo. Ale nie obejrzeć Kevina Spacey jako Franka Underwood’a czy Robin Wright jako Claire (i jeszcze w tych świetnych stylizacjach) chyba nie przystoi prawdziwemu miłośnikowi seriali i kina w ogóle 😉 Cieszę się na ten 4. sezon, brawo dla świeżo upieczonego polskiego Netflixa, że od razu, w dniu amerykańskiej premiery udostępnił go również na swojej platformie.
(fot. Netflix) Robin Wright jako Claire Underwood w „House of Cards”. Jedna z moich ulubionych stylizacji, dziewczęca sukienka Roland Mouret.(fot. Netflix) Piękna stylizacja w srebrnej sukience Ralph Lauren.
W kolejnej serialowej części skupię się na obyczajowych, dramatycznych i „babskich”.
Jeśli ktoś chciałby mi polecić jakiś serial, to serdecznie zapraszam 🙂 Aha, tylko „Gry o tron” jakoś na razie nie mogę przełknąć. Z góry przepraszam wszystkich fanów! Wybaczcie, ale za bardzo kojarzy mi się z „Władcą Pierścieni”, a ja nie lubię szpetnych ludzi bez makijażu w mało przyjaznym klimacie 😉
To będzie wpis na mój ulubiony temat. Albo przynajmniej „jeden z” 😉 Będzie o jazzie (tańcu, nie muzyce:), jodze, fitness i trendach w tych dziedzinach. I to w kalifornijskim wydaniu. Szczęście podwójne.
Kalifornia to raj dla takich osób jak ja. Takich, co większość swojego życia tańczyli czy trenowali taniec lub też uprawiali pokrewne sporty i fitness. Ale nie zajmują się tym (już) zawodowo, są po prostu wielkimi pasjonatami 😉
Od najlepszych światowych szkół tańca, gdzie trenują najlepsi profesjonalni tancerze, po małe lokalne studia jogi czy pilates, opcji są tysiące. Praktycznie na każdej ulicy w Santa Monica jest właśnie albo studio jogi albo siłownia. Zajęcia zaczynają się od 6:00 rano, a kończą często o północy (nie wspominając oczywiście o siłowniach całodobowych). I co jest dla mnie ciągle niesamowitym widokiem, sale są pełne ludzi, niezależnie od pory dnia. Jest to prawdopodobnie związane też z tym, że właśnie Los Angeles jest amerykańską stolicą ludzi pracujących jako freelancerzy czy samozatrudnieni. Do tego dochodzi jeszcze absolutny kult ciała i zdrowego trybu życia. I mamy „Cali life” w pełnej krasie 🙂
Po pierwsze- taniec.
Kiedy 3 lata temu pierwszy raz przyjechałam do LA wiedziałam, że miejscem, które muszę w pierwszej kolejności sprawdzić była jedna z najlepszych szkół tańca Edge Performing Dance Center http://www.edgepac.com .
EDGE Performing Arts Center
Szczególnie dlatego, że specjalizują się w moich ulubionych rodzajach tańca takich jak jazz i ballet. Ponadto prowadzone są zajęcia z hip hop, jazz funk, contemporary jazz, modern fusion, theatre dance, cabaret, breakin’, movement for actors, turns, salsa, belly dancing czy yoga for dancers 🙂 To, czego doświadczyłam wtedy podczas zajęć z jazzu, teoretycznie na poziomie 2 (a są do 4) nie da się właściwie opisać. Była to mieszanka radości z depresją, spełnienia z zadumą. Poziom zajęć był tak wysoki, że miałam wrażenie, jakby ci wszyscy tancerze byli prosto po castingu do kolejnego klipu, czy trasie jakiejś topowej gwiazdy pop. I z dużym prawdopodobieństwem większość taka była. Tempo wprowadzania nowej choreografii było ekstremalne, praktycznie nie było powtórzeń czy tzw. markowania (powtarzania na luzie dla zapamiętania). Ale co było dla mnie największym szokiem, to fakt, że generalnie „wszyscy ogarniali”. Chyba oprócz mnie 😉 Jedynie kojący i bezcenny był widok za oknem na wzgórza z napisem „Hollywood” 🙂
EDGE PAC, widok z okna
Po tym pierwszym doświadczeniu, byłam już tylko mądrzejsza. Przed kolejnymi wyprawami na nowe zajęcia, robiłam większy risercz na temat prowadzących i poziomu zajęć (niezastąpiony youtube i opinie na yelp). I teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że w LA każdy znajdzie dla siebie odpowiednie miejsce. A tak dużego wyboru to prawdopodobnie nie ma w żadnym innym miejscu na świecie.
Po drugie- yoga i barre.
Śmiem twierdzić, że też w żadnym innym miejscu na świecie (no może oprócz Indii, w których akurat nie byłam 🙂 ) nie ma tylu opcji uprawiania jogi i jej odmian. Skupię się właśnie na tych, które szczególnie przypadły mi do gustu. A są to beach joga i hot/ sweat joga.
Beach yoga dla osób w każdym wieku 🙂
Beach yoga to nic innego jak joga prowadzona na plaży 🙂 Brzmi dość zwyczajnie, ale uwierzcie, że wrażenia są epickie. Szczególnie podczas sesji popołudniowych sunset yoga, gdy słońce w pewnym momencie zaczyna chować się w oceanie lub za górami Santa Monica Mountains czy Malibu (zależnie od pory roku). W takich okoliczościach przyrody nawet nie trzeba medytować, aby osiągnąć wyższy poziom samospełnienia 😉
Zajęcia z beach yogi znalazłam przez facebooka- Beach Yoga with Brad and Friends. Sesja kosztuje 15 dolarów i jest warta każdego centa.
Generalnie w całej Kalifornii bardzo popularne są sesje jogi na zewnątrz (outdoor yoga). Zajęcia w parkach i na skwerach to widok codzienny. Czy to indywidualne z instruktorem, czy grupowe, opcji jest wiele. Albo można po prostu samemu stanąć sobie na głowie w parku 😉
Jogin w Parku Palisades w Santa Monica 🙂
Moim odkryciem i faworytem są zajęcia z hot/ sweat yoga. Prowadzone są w odpowiednio wentylowanych i higienicznych salach, podgrzanych do ok. 41 st. C (ok. 105 st. F) z 40-50% wilgotnością. Mimo, że temperatura zewnętrzna jest w większości roku powyżej 20 st. C, to popularność tych zajęć jest ogromna.
Hot yoga oryginalnie wywodzi się z Bikram Yoga, wymyślonej przez Bikrama Choudhury, który obecnie jest multimilionerem- celebrytą z dość kontrowersyjnym życiorysem. Swój patent sprzedaje
za duże pieniądze na zasadzie franczyzy. Ale jak to w świecie bywa, patenty patentami, a na bazie odkrycia Bikrama powstała odmiana „gorącej jogi”, którą pod różnymi nazwami prowadzą studia w każdym miejscu globu.
A w Stanach, bardzo często dobrze prosperujące studio staje się marką z własnym brandingiem oraz misją i sprzedaje licencję dalej tworząc sieć. To zjawisko właściwie można zaobserwować w każdej dziedzinie, czy to właśnie branża fitness, czy gastronomiczna, czy rozrywkowa. Każdy chce zarabiać sprzedając franczyzę i tworząc sieci 🙂
A wracając do hot yogi, zajęcia prowadzone w różnych studiach bazują na oryginalnym koncepcie 26 asan (pozycji jogi), ale dodatkowo łączą w sobie elementy treningu wytrzymałościowego, aerobowego, wzmacniającego i wszelkich współczesnych odmian fitnesu. I stąd mamy takie lekcje jak power yoga, yoga barre, yoga sculpt, yoga fusion etc. w gorących pomieszczeniach.
Jak dla mnie bomba, uwielbiam takie połączenia 🙂
Niezbędnik w Santa Monica- karnet na jogę, zielony koktail i zakupy w Wholefoods:)
Kolejnym modnym rodzajem ćwiczeń są zajęcia oparte na technice „barre”, które łączą w sobie techniki baletu, barre au sol, pilates i jogi. Wykonywane są częściowo przy drążku, a także przy użyciu lekkich obciążeń i niewielkich piłek. Sale wyłożone są wykładziną, a ćwiczący muszą mieć skarpetki z antypoślizgiem. I tu podobnie, jak w przypadku jogi, klubów jest wiele i każdy z nich oferuje swój własny koncept na „barre”. A nawet swoje własne obrandowane skarpetki. Za jedyne 12$ 😉
Mi do gustu przypadły szczególnie 2 studia: Pure Barre http://purebarre.com i Pop Physique http://www.popphysique.com . To ostatnie, także dzięki swoim intrygującym reklamom, które dodatkowo zwracają uwagę zmotoryzowanych na ulicach LA 🙂
Na koniec taka „poznańska” wskazówka 🙂 Wejściówki i karnety za zajęcia kupuję często na amerykańskim grouponie https://www.groupon.com . Jest duży wybór zajęć i sportów w sekcji „Health & Fitness”. A na konkretne zajęcia w klubach są w większości zapisy online.
„God bless California!”:)
PS. Na wszelki wypadek, podaję linki do definicji niektórych pojęć 🙂
Krótka geneza bloga. Teraz albo nigdy. Jeśli nie zacznę prowadzić bloga własnie w tym momencie mojego życia, to nie zrobię tego nigdy. A właściwie bardzo chcę się z tym zmierzyć.
Moje chcenie zaczęło się 2 lata temu i wtedy też powstały pierwsze notatki. Ale jak widać do tej pory, a mamy luty-marzec 2016 (jeśli ktoś na przykład nie wie, bo wrócił po latach hibernacji) nic jeszcze nie powstało.
Tym razem jestem zmotywowana i zdeterminowana. Jest to też wynik mojej niedawnej kolejnej podróży do ukochanej Kalifornii, trwającego jeszcze jet legu, ostatnich rozmów, inspiracji (thanx Madzia www.californiagirl.pl, Twoje działanie też dało mi ten final push 🙂 , a przede wszystkim chyba jednak stylu życia, który od prawie 3 lat udaje nam się prowadzić (o tym, co się wydarzyło te 3 lata temu napiszę oddzielny wpis, bo tutaj już się robi za dużo szczęścia na raz).
Kim jestem?
Cosmic to ja, czyli ..i tu zawsze nie jest łatwo się określić w kilku słowach. Próbowaliście? Ja kilka razy próbowałam i zawsze jakoś tak wydawało mi się albo sucho albo zbyt infantylnie, czy w drugą stronę zbyt arogancko.
No, ale jako blogerka (już widzę mojego męża, który w tym właśnie momencie się skręca ze śmiechu, chociaż bardzo mnie wspiera, zawsze 🙂 muszę umieć to zrobić, prawda?
To tak trochę jak przy pisaniu w CV o swoich hobby i zainteresowaniach, albo przegniemy w jedną mówiąc przykładowo że “czytamy książki”, bo przecież wszyscy je czytają, what a big deal. Albo że nurkujemy na rafach koralowych i wspinamy się na skałkach co wakacje, podczas gdy raz pływaliśmy z rurką w Egipcie, a na skałkach byliśmy raz na ściance w klubie. To może tak i trochę tych książek i tego nurkowania i gdzieś jakiś złoty środek.
Jestem Joanna, z wykształcenia lingwistka stosowana (na bank większość osób nie wie co to jest, ale niewiele traci 😉 , która nigdy nie zamierzała pracować w zawodzie. Po linii mogłam być albo tłumaczem, albo nauczycielem (jęz. niemiecki i angielski), a świadomie nie zostałam ani jednym ani drugim 🙂 .
Po latach pracy w marketingu zaczęłam zajmować się zawodowo moją kolejną pasją jaką jest design, meble i wnętrza. Po części kontynuuję tradycje rodzinne, stworzyłam też własną markę meblową i rozwijam ją małymi krokami.
Jestem żoną i mamą 8 letniego syna. Z chłopakami uzupełniamy się wzajemnie, są dla mnie najważniejsi.
A teraz trochę o tych „nurkach”, czyli …
Co mnie pasjonuje?
Kocham taniec, szczególnie jazzowy i współczesny, sama od dziecka tańczę, uprawiam fitness i różne jego odmiany. Od zawsze 🙂 .
Jestem maniaczką zdrowego jedzenia i dobrej kuchni, śledzę trendy żywieniowe i im często ulegam.
Od dziecka też jestem szafiarką 😉 . A na pewno od czasu, kiedy nikt, łącznie ze mną nie wiedział co to jest. A tym bardziej nie wiedział, że będzie to jeden z bardziej intratnych zawodów 21 wieku 😉 . A ja zawsze kochałam ciuchy, modę i dobry wygląd. Wyszukuję ciekawych marek modowych, też niszowych czy mniejszych.
Generalnie w zależności od nastroju ubieram wszystko, od koronek, cekinów i futer po ascetyczne kroje. Ale w modzie moją największą pasją są buty. W szafie mam ponad 80 par (specjalnie policzyłam, bo zawsze mnie to zastanawiało..) i nie zamierzam na tym poprzestać 😉 .
Kocham podróże. Ale tak kocham, że przykładowo w ciągu ostatnich 3 lat ponad pół roku mieszkałam w Kalifornii i Stanach, dodatkowo w Chinach, Tajlandii, w kilku krajach europejskich. Moja koleżanka ostatnio mi nawet powiedziała, że “więcej nas nie ma niż jesteśmy”. I chyba coś w tym jest.
Od dziecka miałam możliwość wyjazdów zagranicznych z zespołem tanecznym, co w czasach mojego dzieciństwa było zjawiskiem nieczęstym niestety. I też chyba stąd zrodziła się moja pasja do wyjazdów. Jak za długo siedzę w jednym miejscu, to mnie nosi i wpadam w lekką depresję.
I tu płynnie przechodzę jeszcze do jednej informacji o mnie. Jestem „dzieckiem komuny”, rocznik 76, w tym roku skończę 40 lat (aaa uciekajmy! Czy żyją w ogóle jacyś blogerzy po 40tce 😉 ?).
Mój mąż ciągle powtarza, że to tylko numerek. I ma świętą rację. A ja sobie powtarzam, że 40 is a new 30, bo przecież mentalnie jestem ciągle w liceum 🙂 .
Na koniec, jak na prawdziwe wypracowanie przystało, postaram się odpowiedzieć na pytanie …
O czym właściwie będzie ten rzeczony blog?
Blog będzie chyba jednak lifestylowy, z przewagą tematyki podróżniczej, o pasjach i dizajnie. Będzie o zdrowym odżywianiu, dobrej kuchni i siłą rzeczy o macierzyństwie. Czyli jak jeden z 500.000 blogów w Polsce, będzie o wszystkim 😉 .
Jedno jest pewne, że będzie z przymrużeniem oka i nienaciągany. Według mnie oczywiście 🙂 . Ale wiadomo, że każdy blog w rzeczy samej powinien być osobisty i tym samym subiektywny. I ten na pewno też taki będzie.
A i jeszcze nie powiedziałam ważnej rzeczy, że ja właściwie nie lubię pisać i nigdy mi to zbyt dobrze nie wychodziło. Nigdy to znaczy głównie w liceum, gdzie się właśnie najwięcej pisało. Ale trzeba walczyć z własnymi słabościami. I to też jest mój cel w blogowaniu.
Obym miała podobną determinację, jak już minie początkowa ekscytacja i miesiąc miodowy.
Skromnie, trzymam kciuki za samą siebie 😉 .
Welcome to my cosmic life! Joanna
PS. Jeśli się zastanawiacie, skąd się wzięła ta osobliwa dość nazwa bloga, to zapraszam tutaj .
Idąc tropem „pierwsze wpisy świadczą o mnie”, postanowiłam stworzyć post modowy. Tym bardziej, że zobowiązałam się również do bycia szafiarką 😉
Olśniło mnie dzisiaj po wejściu do garderoby. I wymyśliłam, że napiszę o moich modowych evergreen’ach czyli rzeczach „zawsze dobrych” w mojej szafie.
Niekoniecznie są to rzeczy, które noszę w jednej stylizacji. Tak mi się tylko jakoś ułożyły do zdjęcia 😉
Na pierwszy ogień idzie moja ulubiona kurtka skórzana w stylu biker jacket. To jest prawdziwy klasyk, który pasuje praktycznie do każdego stroju. Przejechała ze mną już pół świata, bo zawsze zabieram ją czy to w lato do Kalifornii, czy ostatnio późną jesienią do Chin. Kupiłam ją kilka lat temu online na http://www.allsaints.com , po tym jak sklep tej marki odkryłam też kilka dobrych lat temu w Paryżu. Są dla mnie niekwestionowanymi mistrzami, jeśli chodzi o kurtki skórzane (nie tylko zresztą, ale to innym razem).
Ta torebka z piórami to jest jakieś zjawisko. Gdzie z nią nie pójdę, zawsze jestem pytana, skąd ją mam. A mam ją z Zary i też sprzed kilku dobrych lat. Właściwie był to chyba jedyny egzemplarz w sklepie w tamtym okresie, wystawiony za kasami, w małej witrynce. Wyglądało na to, że jest nie do kupienia, tylko służy za dekorację. Ale ja jestem dociekliwa sroka i okazało się, że nie dość że jest do sprzedaży, to jeszcze w jakiejś bardzo przyzwoitej cenie 🙂
Torebka została na jednej z imprez okrzyknięta „Dziunią” i jest moim wiernym kompanem wszelakich wyjść.
Buty to mój absolutny konik. Lubię wyszukiwać takich, co „mają coś w sobie ” 🙂 I takie są właśnie te balerinki. Na rynek trafiły też kilka lat temu, w ramach współpracy amerykańskiego projektanta Jeremiego Scotta z marką Adidas. Charakterystyczny motyw skrzydeł pojawił się od tego czasu już na wielu modelach butów sportowych. Ale dla mnie skrzydła na prostych balerinach to jest hit. Żałuję, że mam tylko jedną parę tych butów, a są już raczej nie do kupienia.
Okulary słoneczne to też projekt nie najnowszy. Motyw zakręconych zauszników w stylu barokowym zagościł już na dobre w wielu oprawkach Prady. Mi się podoba najbardziej przełamanie zawijasów prostymi, kanciatymi oprawkami.
Sztuczne futerko jest, według mnie, zawsze dobre. To jest też taka rzecz, którą ubierze się do każdej stylizacji i praktycznie zawsze będzie dobrze wyglądać. Czy to minimalistyczne zestawienie jeansów z białym t-shirtem czy sukienka wieczorowa, zawsze nada tego finalnego szyku. A ja dodatkowo, noszę to futerko też na tę wyżej opisaną kurtkę skórzaną. Świetny duet.
Ach te szpilki od Prady, uwielbiam. Kupiłam je okazyjnie online ponad 5 lat temu i ciągle jestem ich wielką fanką. Nie wyszły z mody, nawet w dziwnym okresie, kiedy nie nosiło się przez chwilę „szpiców”. Niby klasyczne, ale przełamane tymi „pazurkami”, idealne 🙂
Czarna, niewielka torebka na ramię to też absolutny „must have” w każdej szafie. I na wyjście, i na rower, czy wakacyjne zwiedzanie, zawsze się przyda. Moim odkryciem jest ten model ze zdjęcia. Marka jest dla mnie zupełnie nowa, ale wzbudziła moją ciekawość. Tym bardziej, że postawili na sprzedaż online, której jestem wyznawczynią 🙂 Tę i inne fajne rzeczy znalazłam na ich stronie http://www.uterque.com/pl/ . Jak się okazuje, jest to najmłodsza siostra Zary, z grupy Inditex. Jedynie ciągle się zastanawiam, jak się wymawia nazwę brandu 🙂 ? Jakieś podpowiedzi ?
Wisior jest minimalistyczny i bardzo uniwersalny. Też towarzyszy mi kilka lat i ciągle jest chyba najczęściej noszoną przeze mnie biżuterią.
I na koniec, wszystko co kocham. Czyli futerko z koronką, razem i osobno 🙂
W wersji skórzanej koronki na bucie czy całych koronkowych szpilek. Przepiękne wyroby, w takie warto inwestować 😉
A na deser, moje niedawne odkrycie, mała torebka z futerka na różowo- złotym, odpinanym łańcuszku. Słodziak!
I to na tyle z szafy.
Będą kolejne odsłony, bo mam cel robić coraz lepsze kompozycje i zdjęcia. Nie wspominając o pretekście zrobienia kolejnych zakupów 😉
Dla ludzi „z branży” jest absolutnie oczywiste, że światem dizajnu i trendami wnętrzarskimi rządzi Mediolan. A konkretnie tydzień w roku, z reguły gdzieś między 10. a 20. kwietnia. Ale nawet najwięksi wyjadacze i ważniacy mieli kiedyś swój pierwszy raz w stolicy Lombardii. I z pewnością, każdy miał podobne wrażenia do moich, że ogrom świetnego designu, ładnych przedmiotów i szalonych idei jest aż przytłaczający. Takich rzeczy w jednym miejscu, na tak małej przestrzeni, nigdzie indziej w świecie się po prostu nie zobaczy!
Co roku w Mediolanie, podczas targów meblowych iSaloni oraz wystaw i imprez Milan Design Week, można zobaczyć zarówno wszystkie topowe światowe marki meblarskie oraz wnętrzarskie, jak i młode świeże inicjatywy. W tym roku ta ważna data wypada od 12. do 17. kwietnia. Te 6 dni można już teraz sparafrazować „To krótki czas dla człowieka, ale wielki dla przyszłości designu”. Bo „każdy Mediolan” odciska piętno na wszystkich otaczających nas przedmiotach.
Mój pierwszy raz w Mediolanie był kilka lat temu. Od tamtej pory, coroczne wizyty stały się z jednej strony koniecznością, a z drugiej absolutną potrzebą wewnętrzną. Obcowanie z tak wysokim poziomem estetyki wciąga i daje kopa na kolejne miesiące. Dodatkowo dla fanów włoskiej kultury, kuchni i stylu życia, takie kilka dni jest absolutnym spełnieniem 🙂
iSaloni Główne targi odbywają się na terenach targowych Fiera Milano-Rho http://www.salonemilano.it/en/ . To tutaj pokazują się najwięksi na stoiskach, które same w sobie mogą tworzyć oddzielną kategorię najlepszej architektury targowej. Co roku około 1300 wystawców ze wszystkich stron świata chce zapaść w pamięć ponad 300 000 zwiedzających. Dodatkowo wystawiają się producenci oświetlenia i kuchni, na przemiennie rok do roku (w tym wypadło na kuchnie). W sumie otwartych jest 20 dużych hal targowych, których już samo szybkie przejście powoduje odciski. A jak chce się jeszcze dodatkowo skupić i dogłębniej obejrzeć poszczególne meble czy przedmioty, to całe 6 dni często nie wystarczy (mimo że targi otwarte są dość długo bo od 9:30 do 18:30). Moja metoda na „ogarnięcie tematu” to wcześniejszy wybór hal i producentów, których koniecznie muszę zobaczyć. Z reguły wystawią się oni w halach 20 i 16 (design). A później już w kolejności odwiedzam inne hale oznaczone jako „design”. Do hal z klasycznym wyposażeniem oznaczonym jako „classico” nawet nie wchodzę, gdyż złote żyrandole i meble z pałacu Maharadży nie są bliskie mojej estetyce 😉 [envira-gallery slug=”mediolan-isaloni”]Przestrzeń miejska czyli gdzie toczy się prawdziwe dizajnerskie życie Każdy, kto chociaż raz był w Medio wie, że targi trzeba zaliczyć, a jakże, ale prawdziwe życie tętni w kilku strefach miasta.
Zona Tortona Jedna z fajniejszych stref podczas targów i nie tylko. Fantastyczny miks wystaw oraz instalacji w halach i normalnie działających sklepach czy studiach. Z kultową już wystawą Moooi przy Via Savona 56. Dodatkowo ze świetnym wyborem restauracji różnego typu. I pobliskim Canale Naviglio Grande, gdzie wzdłuż kanału toczy się artystyczne i gastronomiczne mediolańskie życie.
Brera District Dzielnica w centrum Mediolanu, która w stosunku do bardziej offowych Tortony czy Lambrate jest ekskluzywna i elegancka. Jak o sobie mówi, jest po prostu światowym centrum kreatywnego rozwoju. I chyba coś w tym jest 😉 Tutaj mieszczą się showroomy topowych marek, które podczas targów organizują koktaile i imprezy. Wiele innych ważnych i aspirujących firm chce się wystawić właśnie w tej części miasta, aby pławić się w ich blasku 🙂 Dla mnie osobiście Brera jest esencją włoskiego stylu w każdej dziedzinie. Jeżeli ktoś mógłby odwiedzić tylko jedno miejsce, aby poczuć klimat, to chyba właśnie tutaj powinien przyjść. Wszystko razem jest też lekko przytłaczające, ale takie właśnie, według mnie, są Włochy ze swoją historią, kulturą, designem i po prostu „włoskim klimatem”.
Ventura Lambrate To prawdopodobnie najbardziej awangardowa strefa. Tutaj pokazywane się odlotowe pomysły projektantów z całego świata, a także daje się szansę młodym i wschodzącym inicjatywom. W tej części naprawdę widać, że design jest czystą zabawą, eksperymentowaniem i pasją. Bo przecież bez tego, nie powstają rzeczy wielkie 🙂
O Mediolanie mogłabym pisać jeszcze dużo. Ale przecież trzeba zostawić miejsce na kolejne relacje z najbliższych, tym razem okrągłych 55. targów. Także, jakbyście się zastanawiali, gdzie będę od 12. do 17. kwietnia, to wiecie gdzie mnie szukać 😉 [envira-gallery slug=”milan-design-week”]
Długo się zastanawiałam, jakie powinny być tematy pierwszych wpisów na blogu. Wiadomo, że będą one jak pierwsze wrażenie, które można osiągnąć tylko jeden raz i liczą się sekundy. I dlatego zdecydowałam się na temat, który bezustannie od ponad 8 lat mojego życia mi towarzyszy, czyli dziecko w podróży 🙂 A dokładnie mówiąc wszelkie stereotypy i komunikaty, które wysyła do nas otoczenie.
Pierwszy raz, jeszcze na końcówce zimowej ciąży, kiedy mówiliśmy, że planujemy wyjazd na snowboard w Dolomity w 3 miesiącu życia dziecka, usłyszałam stwierdzenie „już to widzę”. I kolega zobaczył, bo pojechaliśmy, pojeździliśmy i zadowoleni wróciliśmy.
Dziecko miało się świetnie na 2000 m, gdzie głównie smacznie spało w wózku na zewnątrz, a my na zmianę śmigaliśmy na deskach. Kilkunastogodzinną podróż w samochodzie też zniosło doskonale, ponieważ głównie spało.
Od czasu tego wyjazdu do dzisiaj zwiedziliśmy z dzieckiem 3 kontynenty, nasz syn leciał samolotem kilkadziesiąt razy, był prawdopodobnie w większości najważniejszych miejsc na świecie.
Włochy, Dolomity, Madonna di Campiglio
Jak tak sobie o tym wszystkim myślę, to jakoś naturalnie układa mi się zbiór moich/ naszych własnych zasad. Większość z nich powstała intuicyjnie, część gdzieś przeczytałam czy podsłyszałam (bo jak się często okazywało, już ktoś to kiedyś jednak wymyślił;)
„Podróżowanie z malutkim, niechodzącym dzieckiem jest łatwe”.
Tę złotą myśl usłyszałam kiedyś od mojej dobrej koleżanki. Niby taka oczywista, a jednak nie do końca. Dziecko niechodzące, czy leżące, czy siedzące w wózku to idealny kompan w podróżach. W samolocie na długich lotach dostaje specjalną kołyskę, w hotelach łóżeczko (w wielu bez dodatkowej opłaty).
Kołyska w samolocie na Phuket
Na wypadach wieczornych zaśnie w wózku, dając grzecznie czas rodzicom na kolację z winem, w środku jakiejś metropolii. Moje doświadczenia są też takie, że im wcześniej i więcej zaczniemy przyzwyczajać małego do spania w dziwnych okolicznościach przyrody, tym lepiej 🙂 Mój syn, to już się nawet nie budził, jak przykładowo był przenoszony z wózka do dorożki i odwrotnie na nocnej wycieczce po Hawanie.
I jeszcze jedna obserwacja, dobra spacerówka to podstawa udanego zwiedzania. Wózek gondola był z nami tylko raz na wspomnianym wyjeździe w Alpy. Jeżdżąc po świecie widuję praktycznie same lekkie wózki typu spacerówka, które w większości mają kilkustopniową regulację oparcia do spania.
Kuba, Hawana by night
Francja, Nimes, Amfiteatr
„Nie pytam dziecko o zdanie”.
Straszne, ale prawdziwe 🙂 Właściwie już ledwo mówiące dziecko potrafi odpowiedzieć na pytanie zamknięte typu „Czy lubisz jeździć samochodem?” lub „Zwiedzanie muzeum jest nudne, prawda?”. Dlatego ja nie zadaję takich pytań. Powiem więcej, często w ogóle nie pytam dziecka „gdzie chce jechać czy co robić”. Bo wiem, że nic innego poza Disneylandem bym nie zobaczyła 😉
Według mnie dziecko nie wie, co jest dla niego dobre czy interesujące, a często to właśnie otoczenie mu to wmawia.
Tajlandia, Phuket, Fabryka orzechów nerkowca
„Staram się nie przerzucać na dziecko moich dorosłych obaw „.
Wszystko jest w naszych głowach, jak to mawia mój mąż i tu pełna zgoda. Stwierdzenia typu „moje dziecko nie lubi jeździć samochodem” (bo przecież buczało pół drogi na jedynej wycieczce autem do Mielna) czy „moje dziecko jest niejadkiem/ zbyt ruchliwe / za mało się rusza/ jest wrażliwe” etc. są projekcją obaw rodziców, często zupełnie nieprawdziwych.
Nawet teraz jestem bardzo ostrożna w ocenianiu charakteru mojego już ośmioletniego syna, ponieważ nie raz już się mocno zdziwiłam. I to w obydwie strony 😉
„Dziecko znajdzie sobie wszędzie zajęcie”.
A jak nie znajdzie zawsze pozostaje tablet, telefon, ajpad etc. 😉
Ta myśl jest szczególnie prawdziwa podczas zwiedzania miejsc, które teoretycznie nie są atrakcją typowo pod dzieci. Prym wiodą tu muzea, zabytki typu kościoły, ruiny, zamki, dziwne budowle. Mój sposób na muzea z dzieckiem to przykładowo odczytywanie tytułów obrazów/ rzeźb czy wymyślanie wspólnie z młodym własnych nazw. Czy też odszukiwanie w salach dzieł z ulotek promocyjnych i przewodników. Te zabawy w naszym przypadku zawsze się sprawdzały.
USA, Los Angeles, The Broad Muzeum Sztuki WspółczesnejUSA, Los Angeles, MOCA Muzeum SztukiWłochy, Rzym, Coloseum
Kilkukrotnie zostałam zaskoczona przez samo dziecko, gdy przykładowo na Murze Chińskim zeskrobywał sople lodu i robił z nich bronie. Czy podczas zwiedzania Wielkiego Kanionu, kiedy największą atrakcją okazało się wspinanie po tych najbliższych małych skałkach. A nie widok drugiego planu. BTW jestem w stanie to trochę zrozumieć, bo mi też się to wydawało jakąś ogromną fototapetą:)
Chiny, Mur Chiński
USA, Wielki KanionChiny, Pekin, Wioska Olimpijska, w tle stadion Bird’s Nest
„Podróże kształcą i budują charakter”.
Slogan wyświechtany, a jakże ciągle prawdziwy. Otwarte na świat dzieci będą bardziej tolerancyjnymi dorosłymi. Sama jestem wdzięczna moim rodzicom za to, że ich często upór i trudne decyzje pozwoliły mi zobaczyć, jak wygląda świat. Mam nadzieję, że mój syn też mi kiedyś podziękuje.
A jak nie on, to przynajmniej może moja skośnooka synowa, którą na bank będę mieć, patrząc na obecne preferencje;)
To jest krótki wpis wyjaśniający osobliwą nazwę bloga. Geneza „Cosmic Flower” jest … dziwna jak nazwa sama w sobie 🙂
Jak byłam młoda, to … nie, nie grałam w kosza, ale za to dużo tańczyłam i trenowałam. Ale „cosmic” narodził się podczas moich studiów. Tańczyłam wtedy w dwóch zespołach tańca współczesnego i jazzowego, trenowałam aerobik sportowy w AZS-ie uniwersyteckim i byłam cheerleaderką. Takie tam młodociane wygłupy 😉
Kiedyś podczas jednych z zajęć, przyszedł pewien człowiek i powiedział, że szuka dziewczyn do „girls bandu”! Pamiętajcie, że były to lata 90-te, kiedy to zespół „Spice Girls” stał się zjawiskiem na światowym rynku muzycznym. W Polsce nie było wtedy jeszcze żadnej tego typu grupy. I ktoś właśnie postanowił to zmienić. Plany były szerokie 🙂
Spice Girls
Trochę mnie to na początku zdziwiło, że szuka w zespołach tanecznych, a nie przykładowo na próbach chóru. Ale jak się potem okazało, umiejętności wokalne nie były istotne 🙂 I jakimś dziwnym trafem, wybrał między innymi mnie.
Potraktowałam to wtedy jako swoistą przygodę. Chodziłam na jakieś dziwne spotkania, uczestniczyłam w sesji fotograficznej czy miałam nawet profesjonalne próby w studiu nagrań. Profesjonalne w założeniu, ponieważ moje umiejętności wokalne są dalekie od jakiegokolwiek profesjonalizmu 😉
„Nasz girls band” miał składać się z 5 członkiń, a ja miałam być „posh” 🙂 Właściwie mi to odpowiadało, gdyż jeśli miałam już być wymyśloną osobą, to „posh” ( w tłumaczeniu „szykowny”, a w oryginale Viktoria Beckham) było najbliższe mojej naturze 😉
Sprawdzian podobieństwa po latach 😉
Pewnego dnia miałyśmy nawet spotkanie z rzekomym producentem i inwestorem. Był to osobliwy osobnik w drogim aucie z obstawą 🙂
I tu przechodzimy do sedna sprawy. Na pytanie, jaką nazwę będzie mieć nasz girls band, usłyszałam wtedy, że właściwie to jeszcze nie wiadomo. Ale są już pewne propozycje i prawdopodobnie będzie to COSMIC FLOWERS 🙂
Niestety, a może i stety, zespół nigdy nie powstał, a inwestor się więcej nie pojawił. Jedyną pamiątką tamtych czasów jest ta swoista nazwa, którą sobie, delikatnie mówiąc, przywłaszczyłam 🙂