Propozycje 3 szybkich, zdrowych i bezglutenowych dań obiadowych

„Zrobić, to nie problem. Najtrudniej, jest wymyślić, co zrobić”. To jest cytat z mojej mamy, kulinarnej mistrzyni. Te znamienne słowa słyszę od zawsze, ale dopiero stosunkowo niedawno, zrozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi. A chodzi o to, że jak jest się odpowiedzialnym w 1001 % za domową kuchnię oraz zdrowe i urozmaicone odżywianie wszystkich członków rodziny, to najtrudniejsze jest codzienne gotowanie. A nie sporadyczne przygotowanie wyszukanego bankietu, żeby zabłysnąć przed znajomymi. Bo to, to tak naprawdę jest pikuś 😉 .

Dlatego sama ciągle szukam nowych inspiracji kulinarnych do codziennego menu. A dzisiaj przedstawię 3 propozycje z moich standardów. Bo może też się przydadzą komuś, poszukującemu odpowiedzi na odwieczne pytanie „Co dzisiaj na obiad?”.
Wystąpią: zdrowa zupa- krem, ryż z krewetkami i kawał wołowiny w postaci steku. Wszystko jest bardzo proste, szybkie i zdrowe. A jeszcze bezglutenowe. Ilość porcji: 3.

#1
Zupa krem z topinambura

składniki:
– 500 gr topinambura (obrany)
– włoszczyzna (marchewka, seler, pietruszka, opcjonalnie por)
– 1 cebula
– 1-2 ząbki czosnku
– świeży imbir (ok. 2 cm)
– olej kokosowy
– mleczko kokosowe (200 lub 300 ml)
– kurkuma (1 łyżeczka)
– opcjonalnie curry (1/2 łyżeczki)
– sól i pieprz
– pestki słonecznika i/ lub dyni

przygotowanie:
– uwaga: używam thermomixu do zup- kremów. Ale każdy z przepisów może być przygotowany w garnku i z użyciem ręcznego miksera.

Do thermomixu (lub garnka) dodajemy:
– 2 łyżki oleju kokosowego, pokrojony w kostkę topinambur i włoszczyznę, pokrojoną cebulę, czosnek i imbir
– podsmażamy 5 minut, temp. Varoma, obrót 1 (w garnku też ok. 3-4 minuty)
– zalewamy 500 ml wody (ilość wody zależy od tego, jakiej konsystencji lubimy kremy. Ja osobiście wolę dość gęste, ale ten akurat zrobiłam rzadszy. W kolejności będziemy dodawać jeszcze mleczko kokosowe, to też dodatkowo rozrzedzi zupę.)
– gotujemy 15 min, temp. 100, obrót 1 (w garnku gotujemy 15-20 min, do miękkości topinambura)
– dodajemy mleczko kokosowe, kurkumę, curry, sól i pieprz
– miksujemy na krem

#2
Czarny ryż z krewetkami i cukinią

składniki:
– 1 szklanka czarnego ryżu
– krewetki tygrysie
– 1 cukinia
– 1 ząbek czosnku
– pęczek szczypiorku
– sok z cytryny
– 1/2 szklanki białego wytrawnego wina
– olej kokosowy (i/lub oliwa z oliwek)

przygotowanie:
– ryż gotujemy zgodnie z instrukcją na opakowaniu (z reguły trwa to ok 40 min.)
– na patelni rozgrzać olej kokosowy i dodać posiekany czosnek
– dodać pokrojoną w kostkę cukinię, podsmażyć 5 min
– dodać krewetki (obrane, chociaż ja akurat dodałam w całości, z ogonkiem), pokropić sokiem z cytryny i podsmażyć 1 min.
– zalać winem i dusić kilka minut, aż wyparuje wino
– przyprawić solą i pieprzem
– ugotowany ryż wymieszać z posiekanym szczypiorkiem
– ryż wymieszać z krewetkami z odrobiną oliwy (robię to na patelni wok, żeby jeszcze wszystko razem lekko podsmażyć)
– podaję z lekką sałatką (rukola, roszponka, pomidorki koktajlowe, oliwki, pestki słonecznika, przyprawy, olej lniany i sok z cytryny)

Mój syn mówi, że to danie wygląda jak z robakami 🙂 . Ale smakuje całkiem nieźle 😉 .

#3
Stek z polędwicy wołowej z sałatą rzymską

składniki:
– steki z polędwicy wołowej
– sałata rzymska
– 3 ziemniaki bataty
– rozmaryn
– olej kokosowy
– masło klarowane
– pestki słonecznika (które dodaję pasjami wszędzie, jak można zauważyć)
– sól i pieprz

przygotowanie:
Moim ostatnim odkryciem, jest smażenie steków na oleju kokosowym na patelni grillowej. Na tej samej patelni przygotowuję sałatę rzymską.
– najdłużej przygotowuje się bataty, to od nich należy zacząć
– kroimy bataty w kostkę
– w naczyniu żaroodpornym lub na blaszce (na papierze do pieczenia) dodajemy 3 łyżki masła klarowanego
– dodajemy pokrojone bataty, solimy, pieprzymy, posypujemy rozmarynem
– pieczemy w piekarniku w 180 st. 25 min.
– przygotowanie steków i sałaty zajmuje 5-7 min.
– steki (które kilka minut stoją najpierw w temperaturze pokojowej) obsmażamy na oleju kokosowym, po 2 min. z każdej strony (średnio wysmażone/ medium)
– sól i pieprz każdy, według uznania, dodaje już po podaniu
– na patelni grillowej, na oleju kokosowym smażymy pojedyncze listki sałaty rzymskiej ok. 3 min.
– na koniec solimy i pieprzymy oraz posypujujemy pestkami słonecznika

To już wiecie, co jadłam przez ostatnie 3 dni 😉 . Nie jest to wielce odkrywcze menu, ale było za to lekkie, zdrowe i dobrze zbilansowane.
Smacznego!

Chiny- moje wielkie podróżnicze zaskoczenie

Przygotowując się do tego wpisu, zaczęłam od przeglądania zdjęć z wyjazdu. I pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy, była lekko zawstydzająca. Przypomniałam sobie moją reakcję, kiedy okazało się, że będziemy jechać do Chin na wyjazd biznesowo- turystyczny. Było to coś w stylu „no trudno, jak już musimy do tych Chin” czy też „a nie może to być na przykład Japonia?”. Jeżeli wtedy ktoś by mnie zapytał, czy wolę po raz kolejny jechać do ukochanej Kalifornii, czy właśnie do Pekinu, bez wahania wybrałabym Stany.

Jak sobie teraz to wszystko przypominam, to jest mi po prostu głupio, że byłam taką ignorantką. I że miałam w głowie tyle stereotypów i fałszywych obrazów związanych z tym krajem. W tym przypadku, powiedzenie, że podróże kształcą, nabrało dla mnie zupełnie nowego znaczenia.

Nasz wyjazd do Chin obejmował 3 duże ośrodki: Hangzhou, Pekin i Shanghai, które razem przekraczają liczbę ludności w Polsce 🙂 .

Hangzhou to miasto we wschodnich Chinach, które w czasach starożytnych było jedną z siedmiu stolic, a obecnie jest ważnym ośrodkiem turystycznym i częstą destynacją wakacyjną. Leży około 170 km na południowy- zachód od Shanghaju.
Pekin natomiast oddalony jest ok. 1300 km na północ i oprócz tego, że jako stolica jest oczywistym ośrodkiem polityczno- historycznym kraju, to również jest przykładem kultury Północnych Chin.

 

Wszystkie moje obserwacje bazują właśnie na tych 3 miastach.
Piszę o tym dlatego, ponieważ nie będę odnosić się do prowincji chińskiej czy wielu innych, z całą pewnością też fascynujących miast tego ogromnego kraju, który przecież jest ciągle 3. co do wielkości państwem świata.


#1. Rozwój

Największym zaskoczeniem ogólnym i właśnie obaleniem stereotypu jest dla mnie ekstremalnie szybki rozwój tego kraju.
Wydaje się, że to co w Europie powstawało całymi dekadami, w Chinach praktycznie rośnie w oczach. Dotyczy to wielu dziedzin, począwszy od architektury i urbanistyki miast, po handel oraz obecność największych światowych marek z dziedziny mody, motoryzacji czy technologii.
Krajobraz Shanghaju, szczególnie w dzielnicy Pudong, w przeciągu ostatnich 20 lat zmienił się nie do poznania. Najwyższy w Chinach i drugi co do wielkości najwyższy budynek świata Shanghai Tower (632 m) został wybudowany w 7 lat! W czerwcu tego roku, też w Pudong, zostanie otwarty najnowocześniejszy park Disneyland, z największym na świecie sklepem Lego 🙂 .

 


W Shanghaju obecne są wszystkie topowe marki modowe świata. Począwszy od masowych brandów po najbardziej luksusowe. Ich salony firmowe są prawdopodobnie najlepiej wyposażone spośród wszystkich filii. Śmiem twierdzić, że takich sklepów i butików nie ma w Nowym Jorku czy Tokio.


Ciekawostką, pokazującą to ogromnie szybkie tempo rozwoju, jest przykład muzeów. Zaplanowano, aby od 1978 r. przez kolejne 30 lat, zostało wybudowanych w całych Chinach 3500 muzeów. Plan został zrealizowany.. 3 lata przed czasem 🙂 .

To wszystko sprawia, że faktycznie czuć tę eskpansję na każdym kroku. Kojarzyło mi się to nawet trochę z Polską po ’89 roku, tylko w tempie 10-krotnie szybszym i, w wielu aspektach, bardziej nowoczesnym.


#2. Siła nabywcza, aspiracje i klasa średnia

Z tak szybkim rozwojem gospodarczym i ekonomicznym, idzie w parze wzrost siły nabywczej mieszkańców. Widok na ulicach, szczególnie Pekinu i Shanghaju, samych nowych aut i setek elekrycznych skuterów jest na porządku dziennym. Miałam wrażenie, że większość osób posiada nowe iphone’y, a młodzież ubrana jest w najnowsze modele sportowych butów.
W Pekinie, na jednej ulicy widzieliśmy przykładowo kilkanaście sklepów ze sneakersami marki Jordan, które w swoim asortymencie posiadały wszystkie dostępne oryginalne modele butów. Taki widok w Stanach, ojczyźnie marki, jest po prostu niemożliwy. A wiem to wszystko stąd, ponieważ mój mąż, wielki miłośnik tej marki, mnie uświadomił 😉 .

Mimo, że Chiny często kojarzone są z podróbkami i słabej jakości wyrobami, sami Chińczycy już nie chcą ich kupować. Chcą za to żyć jak dobrze sytuowani Europejczycy czy Amerykanie. Oczywiście, w większości dotyczy to głównie ciągle rosnącej klasy średniej i bardziej zamożnej.  Chociaż, co ciekawe, koszt wytwarzania w ostatnich latach wzrósł też ponad 10-krotnie, a tym samym pensje pracowników urosły przykładowo ze 100 do 1000 dolarów.

W Chinach jest najwięcej nowych milionerów na świecie. Mimo, że Nowy Jork ciągle prowadzi w ogólnym rankingu, przy takim tempie rozwoju, Chiny mogą wysunąć się na czołówkę już w najbliższej przyszłości.

Większość osób w wieku maturalnym i wczesno- studenckim, które miałam okazję poznać, studiowała częściowo za granicą w USA lub Nowej Zelandii, czy planowała właśnie wyjazd na zagraniczne uczelnie. Jest to też związane z faktem, że Chińczycy potrafią oszczędzać i często te oszczędności inwestują w dzieci. Naprawdę byłam pod ogromnym wrażeniem, jak mądrze i zaradnie wiele osób sobie radzi.


#3. Cenzura czy swoboda?

Jadąc do Chin, największym stereotypem, który miałam w głowie, było mimo wszystko wyobrażenie o komunistycznym i zamkniętym na świat kraju. Sama dużo pamiętam z naszej polskiej rzeczywistości za żelazną kurtyną i siłą rzeczy odnosiłam to także do Chin. I z tego powodu jest mi chyba najbardziej wstyd.
To jest zupełnie inny świat. Na co dzień zupełnie nie czuć, że kraj nie jest demokratyczny. Nasi znajomi Chińczycy twierdzą nawet, że ich rząd wspiera praktycznie wszystko. Jest otwarty na nowe biznesy i inwestorów do momentu, jeśli jawnie w jakiś sposób nie stoją w opozycji.
Ciekawym przykładem o braku cenzury w mediach, była chińska gazeta codzienna wydawana po angielsku. Jako główny nius podano informację o obaleniu komunistycznego rządu w Wenezueli, a kolejną- o rosnącej ilości adopcji chińskich dzieci przez Amerykanów.

Jedyną sytuacją, kiedy odczuliśmy, że jednak jesteśmy w Chinach, był brak oficjalnej możliwości korzystania z Google, Facebook’a, innych social media czy stron internetowych. Chociaż i tak znaleźliśmy sposoby, aby to obejść, co zresztą też robią co bardziej zdesperowani mieszkańcy. Chociaż coraz częściej mówi się, że „great firewall of China” czyli „cenzura na internet” zbliża się nieubłaganie ku końcowi.

Na ten temat można by poświęcić cały wpis albo i nie jedną książkę. Tutaj chciałam tylko podkreślić, że w moim odczuciu Chiny to kraj bardzo przyjazny i rozwinięty. Nawet jak porównuję je do Kuby, którą odwiedziłam 7 lat temu, to jakość i dostępność wszystkiego w Chinach jest właśnie nieporównywalna.


#4. Ludzie i styl życia

Z perspektywy turysty, mogę powiedzieć, że 2 rzeczy rzuciły mi się w oczy najbardziej. Ludzie są generalnie bardzo przyjaźni i, w miarę możliwości porozumiewania się, pomocni. Komunikacja natomiast, to jest głębszy temat.
W Hangzhou, najmniejszym z odwiedzonych miast, dogadanie się w języku angielskim w miejscach publicznych graniczyło z cudem. Do tego stopnia, że nawet w kawiarni międzynarodowej sieci, gdzie napisy są z reguły dwujęzyczne, wymówione słowo „coffee” nie było rozumiane. Dopiero pokazanie palcem w menu działało.
W Shanghaju i Pekinie było już trochę lepiej, chociaż jest to ciągle dalekie od łatwości porozumiewania się, nawet według francuskich standardów 😉 .

Przyjazność odczuwalna na każdym kroku była czasami dość uciążliwa dla naszego 8-latka. Praktycznie wszędzie, gdzie nie poszliśmy, byliśmy proszeni o zrobienie zdjęcia z naszym synem. Nierzadko,  robiono zdjęcie całej naszej rodziny czy też fotografowano nas, kiedy my sobie robiliśmy zdjęcia 🙂 .
Co ciekawe, podczas całego pobytu, faktycznie bardzo sporadycznie spotykaliśmy Europejczyków, a z podróżującym dzieckiem, praktycznie nigdzie. Wynikało to też może z okresu, w którym byliśmy, czyli późnej jesieni/ wczesnej zimy.


Mimo czasami dość zimnej pogody, fantastycznym zaskoczeniem był widok osób uprawiających sporty na zewnątrz. Czy to tai chi i tańce na placach i w parkach, czy „zośka” na ulicy w Pekinie, gdzie praktycznie grali sami emeryci, czy wszechobecna koszykówka. Na pytanie jaki jest u nich najbardziej popularny sport, usłyszeliśmy, że właśnie koszykówka.
Boiska do kosza na jednej z ulic Pekinu były zapełnione grającymi do późnych godzin wieczornych, mimo temperatury plus 2 stopnie. Podobnie było w „Zakazanym Mieście” w Pekinie, gdzie żołnierze krali w kosza w przerwie obiadowej.

 


Z praktycznych obserwacji, warto wspomnieć szczególnie o jednej. Chiny są bardzo przystępne cenowo, jeśli kupuje się produkty i usługi lokalne. Ceny „towartów importowanych” z Europy czy Ameryki są natomiast niewspółmiernie drogie. Dobrym przykładem jest cena kawy w kawiarni zachodniej sieci, która kosztuje często więcej niż obiad w lokalnej chińskiej restauracji. W sklepach drogie są dodatkowo produkty sprowadzane, których na co dzień Chińczycy po prostu nie jedzą. Są to przykładowo gotowe słodycze, nabiał czy alkohol.

#5. Kuchnia chińska

I jak już o jedzeniu mowa, nie można nie wspomnieć o lokalnej kuchni. Zakochaliśmy się w niej całkowicie. Jedząc praktycznie codziennie po 2 posiłki w różnych barach i restauracjach, czasami bardzo prostych i lokalnych, czasami bardziej cywilizowanych i też ekskluzywnych, wszędzie było fantastycznie. W większości miejsc, menu nie było dostępne w języku angielskim, wtedy pomagały zdjęcia. A jak nie było zdjęć, to patrzyliśmy innym gościom do talerzy albo szliśmy na żywioł.
O kuchni chińskiej można pisać godzinami. Dla mnie, jedzenie tylko na ciepło i picie też tylko ciepłych napojów, w tym nawet wody, okazało się idealnym rozwiązaniem. Mój syn został fanem wszelkiego rodzaju „noodles”. W Pekinie bardzo popularny jest „hot pot” czyli ognisty kociołek. W skrócie,  jest to gotowanie samemu, w umieszczonym w stole podgrzewanym specjalnym garnku z wywarem, różnych składników takich jak owoce morza, ryby, mięsa i warzywa. I jedzenie własnej mieszanki z ryżem i dobranymi przez siebie przyprawami.


Uwaga praktyczna, dla osób nie znających chińskich zwyczajów przy jedzeniu. Na porządku dziennym jest mlaskanie i siorbanie. Czasami tak głośne, że dla nas Europejczyków aż trudno znośne. Chociaż nigdy nie wiadomo, co się komu spodoba. Mój syn przykładowo, poszedł w kierunku „kiedy wejdziesz między wrony …” 🙂 .

Myślę, że o Chinach napiszę jeszcze nie raz.
Takie podróże otwierają oczy. Dają do myślenia, że właściwie Europa nie jest pępkiem świata, jak nam się, mimo wszystko, często wydaje. Że,  nie wiadomo dlaczego czujemy się chyba jednak lepsi i bardziej cywilizowani. Trochę chińskiej pokory i podejścia do świata bardzo by nam się, w naszym europejskim życiu, przydało.

 

 

 

 

 

 

Dark side of the coat

To miał być obszerny wpis podróżniczy. Szyki pokrzyżował mi jednak wczorajszy dzień, kiedy to nieoczekiwanie byłam właśnie w 13 godzinnej podróży. Ale nie w Azji, ani Stanach, tylko na naszej rodzimej ziemi i to dość banalnie, bo transportem kolejowym. Przez wypadek na torach w środku pola utknęłam na dodatkowe 5 godzin.
I żeby tego było mało, podczas skakania z pociągu uszkodziłam sobie obcas moich ulubionych butów! Może nie było aż tak dramatycznie, jak w scenie z filmu „Wedding planner”, kiedy to Jennifer Lopez ledwo uchodzi z życiem ratując swój nowy „Gucci shoe”. Ale „maj szu” niestety ucierpiał i chyba wystosuję odpowiednie pismo do pkp o odszkodowanie 😉 .

Tym sposobem, płynnie, z niedoszłego wpisu podróżniczego przechodzę we wpis modowy 🙂 .
Pokazywałam ostatnio płaszczyk z ocelotem w roli głównej. Jeśli ktoś przegapił tak ważny post, to może zerknąć tutaj.
Był to jednak niepełny opis całej sytuacji, ponieważ jest drugie dno tej historii. A dokładnie druga, czarna strona rzekomego płaszczyka.


Ubrałam do niego, wykonane przeze mnie metodą robótek ręcznych czy ładniej brzmiącą DIY (które zrobiłam chyba pierwszy raz w życiu, bo tak tego nie lubię), obcięte jeansy. Leżały w szafie ponad 5 lat i się kurzyły, ponieważ miały prostą nogawkę, która wydawała mi się już trochę passe. A w tym sezonie są modne wszelkiego rodzaju spodnie typu cullotes, 7/8, przed kostkę, za kolano i to z szerokimi nogawkami.
Bronią się te moje jeansy, co sądzicie 🙂 ?


Buty pokazywałam już też wcześniej w sesji razem z klockami Lego . Tym razem wystąpiły w pełnej stylizacji.

 

Aha, wczoraj odkrywałam kolejną zaletę tego płaszcza. Był świetną, miękką i miłą poduszką w pociągu 🙂 .

Płaszczyk z ocelotem w roli głównej

Na wstępie muszę wyjaśnić, że nie jestem wielką fanką panterek. Co więcej, podobno kiedyś powiedziałam, że nigdy sobie nie kupię nic w ciapki (tak powiedziała ostatnio moja dobra koleżanka, jak zobaczyła mnie w tygrysim płaszczu 🙂 ) .
I według zasady,  nigdy nie mów nigdy, stało się, a płaszcz z ocelotem w roli głównej wylądował w mojej szafie.
Jest jednak drugie dno tej osobliwej historii. Otóż, płaszcz jest dwustronny, a druga strona jest sztucznym czarnym futerkiem. To mnie przekonało, że można zaryzykować. Tak sobie też pomyślałam, że może to być fajna alternatywa na moje częste wyjazdy, gdzie zamiast pakować 2 różne nakrycia, biorę ocelota i na zdjęciach z podróży nie występuję ciągle w jednym outficie 🙂 .
Do płaszcza ubrałam sneakersy, które pokazałam już wcześniej http://cosmicflower.pl/sneakersy-moja-kolejna-butowa-slabosc/ .
I tak powstała moja, chyba pierwsza, blogowa stylizacja. Pierwsze koty oceloty za płoty 😉 .

Płaszcz Liu Jo, buty Adidas Tubular Defiant, torebka Uterque, naszyjnik Orska

A jak u Was z ocelotami? Chętnych zapraszam do podzielenia się swoimi tygrysimi stylizacjami 🙂 .

Takie akcje, to ja rozumiem #shareweek2016

Niektórzy wiedzą, a większość świata (ku swojej wielkiej nieuświadomionej stracie 😉 ) jeszcze nie, że jestem początkującą blogerką. Właśnie wczoraj minął pierwszy miesiąc mojej nowej przygody.
Ale za to, ile więcej ja osobiście dowiedziałam się przez ten miesiąc, to wiem tylko ja 🙂 .

Jak na życzenie i idealne uczczenie tej ważnej daty, trafiłam właśnie na świetną akcję.


Jest to autorski pomysł blogera Andrzeja Tucholskiego i polega na polecaniu blogów/ vlogów/ kanałów video przez blogerów/ youtuberów/ autorów video .
http://andrzejtucholski.pl/2016/autorzy-polecaja-autorow-zgloszenia-share-week-2016/

Obecna edycja jest już V. z kolei. W ramach akcji, jeden autor poleca 3 innych autorów, którzy są dla niego ważni i których ceni (główne kryteria to jakość i ważność). Swoje typy publikuje na własnym blogu oraz zgłasza wysyłając specjalny formularz.

Pomysł jest świetny. Powiem szczerze, że znając różne branże zawodowo i prywatnie, chyba jest to ciągle rzadkość, że wspierają się osoby „po fachu”.
Wyobrażacie sobie takie akcje przykładowo w polityce (science i political fiction w jednym!) albo wśród lekarzy („ja nie wiem, co pani dolega, ale mój świetny kolega po fachu może pani pomóc. U mnie pani nic nie płaci” :0 . Szok i niedowierzanie! ).

Ale przechodząc do sedna sprawy, oto moje typy:

No 1

Woman at window
http://womanatwindow.com/pl/

 

Blog Dagmary, autorki Woman at window, jest dla mnie pakietem i w tym zestawieniu znalazł się za tzw. całokształt.
Cenię w nim jakość, bardzo bliskie mojemu poczucie estetyki, pasje, odważne życie i ogólną kreatywność. Nie doczytałam się tylko, skąd taka nazwa bloga, czy „window” ma tu jakieś drugie dno 😉 ?
Widać, że autorka jest faktycznie osobą otwartą na świat, co jest dla mnie jedną z czołowych zalet i umie się fantastycznie dzielić swoimi spostrzeżeniami.
A już pasją do baletu, kupiła mnie w całości 😉 . http://womanatwindow.com/2016/02/anyone-can-do-ballet/

No 2

Life managerka
http://lifemanagerka.pl/

U Agnieszki, autorki bloga Life Managerka, odnalazłam bardzo mądre i ciekawie opisane doświadczenia dotyczące zdrowego stylu życia, odżywiania i rozwoju osobistego.
Pierwszy artykuł, na który natrafiłam, był bardzo szczery. Poruszał kwestię problemów zdrowotnych i wynikającą z nich zmianę podejścia do życia. Ujął mnie całkowicie i od tej pory jestem fanką. Blog ma też inną ważną zaletę- jest optymistyczny, mimo często trudnych tematów. Widać, że autorka jest bardzo pozytywnym człowiekiem i epatuje wewnętrzną siłą. Bardzo ciekawą serią jest „Poniedziałek Freelancera”, gdzie opisuje wiele nurtujących kwestii związanych z byciem wolnym strzelcem.
Kciuk w górę za szczerość, mądrość i pozytywną energię.

No 3

California Girl
californiagirl.pl


Magdę, autorkę bloga, znam osobiście i cenię za bardzo wiele rzeczy 🙂 . Jest, podobnie jak ja, początkującą blogerką i mocno trzymam za nią kciuki. Magda opisuje swoje życie w Południowej Kalifornii, z perspektywy mamy 3 dzieci, świetnie zorganizowanej żony i kobiety aktywnej. Jest osobą bardzo otwartą na świat i świetną obserwatorką. Na swoim blogu porusza tematy, jak przykładowo najciekawsze lokalne start-upy czy nauka czytania w amerykańskich szkołach. Lektura jest fantastyczna, zarówno dla osób zupełnie nie znających specyfiki życia w USA, ale też dla expatów, turystów i wszystkich obywateli świata.

Idąc tropem innych blogerów, po wybraniu mojej „trójcy”, polecę też inne, wartościowe dla mnie, blogi:

http://www.nishka.pl/

http://kameralna.com.pl/

http://www.alabasterfox.pl/

http://designyourlife.pl/

http://www.jestemkasia.com/

http://lekturaobowiazkowa.pl/

Trzymam kciuki za wszystkich i bardzo się cieszę, że są takie inicjatywy i tylu kreatywnych ludzi w blogosferze 🙂 . Z przyjemnością poczytam o wyborach innych osób, szerujcie wszystko, co się da 🙂 .

 

 

AMERYKAŃSKIE SERIALE- MOJA GRZESZNA PRZYJEMNOŚĆ CZ. 2

Na specjalne prośby szczególnie jednego wiernego czytelnika 😉 , publikuję drugą część serialowej listy. Tym razem, będzie o obyczajowych/ komediowych i „babskich”. To jest moja własna interpretacja takiego podziału.
Jeśli ktoś chciałby się cofnąć do części pierwszej, to zapraszam tutaj http://cosmicflower.pl/amerykanskie-seriale-moja-grzeszna-przyjemnosc/ .

Żeby nie odstraszyć na początek męskiej części, zacznę od seriali obyczajowych i komediowych.

1. „Californication”, produkcja Showtime (2007- 2014), 7 sezonów
Przyznaję się bez bicia, że podchodziłam do tej serii jak do jeża. Gdzieś widziałam czasami migawki pojedynczych odcinków i to też jakoś nie do końca przekonywało mnie, żeby poświęcić mój cenny czas na całą serię. Dopiero, po kolejnej wizycie w Los Angeles i mieszkaniu w Santa Monica oraz częstym bywaniu w Venice Beach, wiedziałam, że muszę dać jej szansę.


Bo cała akcja serialu kręcona jest właśnie w tych miejscach. A jak wiadomo, to już połowa sukcesu 😉 Dokładając do tego jeszcze świetnie napisane dialogi i wyraziste postaci, sukces murowany.
Rola Davida Duchovnego jako zblazowanego pisarza, który z intelektualnie rozwiniętego Nowego Jorku przenosi się do „dość płytkiego” Miasta Aniołów, jest genialna. Postawa w duchu „Mam to w nosie”, a dosadniej mówiąc w oryginale „I don’t g..a..f..k” fantastycznie oddaje klimat środowiska i jest zapewne bliska wielu osobom o podobnym profilu 🙂
Tutaj przypomina mi się jedna świetna scena, akurat nie z tego serialu, tylko filmu „The Gambler” („Gracz”) 🙂 . Monolog Johna Goodmana na temat tzw. „f..y.. position in life” to dla mnie klasyk. Dla chętnych, link do tej sceny (ale uwaga spoiler i wiązka brzydkich angielskich słów) https://www.youtube.com/watch?v=xdfeXqHFmPI .

Wracając do Californication, taka ciekawostka. Będąc w Venice postanowiłam odnaleźć dom bohaterów. Bardzo fajna dzielnica, bardzo fajna architektura domu. I siedzące przed nim panie sprzątające. Podczas robienia zdjęć bardzo się zaciekawiły, dlaczego właściwie fotografujemy dom, który one przed chwilą skończyły sprzątać. Po wyjaśnieniu, o co chodzi, bardzo się zdziwiły, bo nie znały ani serialu, ani historii tego miejsca. Powiedziały tylko, że właściciele domu są na Hawajach i wynajmują go za 3000 $ za dzień, jakbyśmy byli zainteresowani 🙂 Tym razem, nie byliśmy 😉

2. „Entourage”/ „Ekipa”, produkcja HBO (2004- 2006), 8 sezonów
Wybór tego serialu do mojej listy jest prosty. Znowu chodzi o Kalifornię, a dokładniej Los Angeles z Hollywood i branżę tzw. „entertainment” czyli rozrywkową, od podszewki. Troszkę podobnie jak w „Californication”, historia opowiada o Nowojorczykach przybyłych na podbój Hollywood. A szczególnie jeden z czwórki przyjaciół ma szansę na zrobienie kariery aktorskiej w iście amerykańskim stylu.
Producentem serialu jest Mark Wahlberg, który podobno na ekran przeniósł wiele historii z życia wziętych. A jak można przypuszczać, w świecie hollywoodzkiego showbiznesu nie brakuje smaczków 😉 Wybitną rolę w serii odgrywa agent Ari Gold (Jeremy Piven), który otrzymał za nią kilka nominacji oraz nagrodę Golden Globe.
W 2015 r. na podstawie serialu powstał film fabularny pod tym samym tytułem. Niestety, strasznie mi z tego powodu przykro, ale żałuję że go obejrzałam. Jest niestety nieporównywalnie słabszy, no i „niesmak pozostał” 😉


3. „Mad Men”, produkcja AMC (2009- 2015), 7 sezonów

Z zachodniego wybrzeża przenosimy się na wschód. I dodatkowo cofamy w lata 60-te XX wieku. Tytuł może sugerować jakiś thriller, a tymczasem chodzi o pracowników pierwszych agencji reklamowych w Nowym Jorku, na Madison Avenue i stąd właśnie ten „Mad”. Fantastycznie oddany koloryt tamtych czasów i początków branży reklamowej. Scenografia i kostiumy są bardzo plastyczne i klimatyczne. Uwielbiam też światło i sposób kręcenia całej serii. No i oczywiście, nie mogę nie wspomnieć o głównej roli Dona Drapera (Jon Hamm), który jako profesjonalny  zimny drań a zarazem rasowy kobieciarz tak idealnie utożsamił się ze swoją postacią, że nie wiem, jak może grać inne współczesne role, aby być wiarygodnym 😉 .

4. „Vinyl”, produkcja HBO (2016 –  ), 1 sezon
Pozostajemy w Nowym Jorku, tylko tym razem w latach 70-tych XX wieku. Z wyrachowanej branży reklamowej przenosimy się na szaloną scenę muzyczną tamtych lat. I też do, nie mniej wyrachowanego, świata wytwórni i producentów muzycznych.
A nikt inny, jak sami twórcy serialu, mogą o tym sporo powiedzieć. Mick Jagger i Martin Scorsese, bo o nich mowa, postanowili zrobić wspólnie film fabularny, który w rezultacie stał się serialem. Jest to nowość HBO i do tej pory wyemitowano 7 odcinków. Ale już teraz mogę powiedzieć, że ogląda się bardzo dobrze. Świetna obsada z Bobbym Cannavale grającym właściciela wytwórni płytowej Richiego Finestrę. A w roli młodego muzyka, o podobnej fizjonomii co ojciec, syn Micka Jaggera z Jerry Hall, James Jagger. To wszystko razem, po prostu nie może się nie udać 🙂 .

„Babskie” seriale.
Ale niech mężczyźni nie uciekają, bo one są naprawdę fajne 😉

5.  „The Affair”, produkcja Showtime (2014- ), 2 sezony
Nowa produkcja, z ciągle powstającymi sezonami. Trafiłam na ten serial całkiem przez przypadek, na pokładzie samolotu, podczas 13- godzinnego lotu. I tak się wkręciłam, że obejrzałam cały pierwszy sezon. Z tego wszystkiego, nawet nie zdążyłam się zdrzemnąć 🙂 .
Nie będę za dużo pisać o samej fabule, ponieważ musiałabym zbyt wiele zdradzić. Co mnie urzekło w tym serialu, to bardzo fajny sposób narracji. W każdym odcinku historia opowiedziana jest oczami kilku bohaterów. Zaskakujące jest, że widzą oni te same sytuacje zupełnie inaczej. Łącznie z tym, że jedna osoba pamięta przykładowo, że ktoś miał ubraną czerwoną sukienkę, a inna, że jeansy. Czy, że w danej sytuacji świeciło słońce, a inna, że padał deszcz. I ogólnie, jest to właśnie serial wielu znaczeń i warstw. Drugi sezon jest zupełnie inny niż pierwszy. Właściwie ma się wrażenie, że się ogląda inny, dobry serial. Warto też wspomnieć o świetnej obsadzie i dbałości o każdy detal w scenografii i kostiumach. Powiem szczerze, że naprawdę czekam na kolejny sezon z dużą ciekawością.

6. „Flesh and Bone”/ „Krew i łzy”, produkcja dla Starz (2015 – ), 1 sezon
Nowy Jork i profesjonalny zespół baletowy,  we współczesnych czasach. Dla mnie więcej nie trzeba, bo kocham Nowy Jork i balet na równi 😉 .

"Flash and Bone" plakat, źródło IMDB

Świetni tancerze- aktorzy, bardzo fajny klimat i prawdopodobnie dużo prawdy o trudnym świecie profesjonalnego baletu na najwyższym poziomie. Główna bohaterka Sarah Hay dla roli Clair musiała pokonać ponad 1000 tancerzy! I to na pewno najlepszych, z różnych stron świata. Pełen szacunek z mojej strony 🙂
Niestety, z dużym prawdopodobieństwem nie będzie kolejnego sezonu, ze względu na zbyt wysokie koszty produkcji. Ale i tak warto obejrzeć ten pierwszy.

I na koniec, 3 klasyki „babskich” seriali.

7. „Gossip Girl”/ „Plotkara”, produkcja dla CWTV (2007- 2012), 6 sezonów
8. „Sex and the city”/ „Sex w wielkim mieście”, produkcja HBO (1998- 2004), 6 sezonów

Mają bardzo wiele wspólnego. Środowisko nowojorskiej śmietanki, od strony bogaczy z Upper East Side, czy bardziej artystyczno- rozrywkowy klimat Dolnego Manhattanu i Village. W jednym i drugim jest o ciuchach, związkach damsko- męskich i właśnie życiu w najlepszym mieście na świecie. Właściwie to jest trochę tak, że chcąc oglądać chronologicznie, zgodnie z wiekiem bohaterek, należałoby zacząć od „Plotkary”. Chociaż „Seks w wielkim mieście” zaczął być produkowany prawie 10 lat wcześniej. Co tu dużo mówić, obydwie serie to pozycje obowiązkowe fashionistek, singielek, imprezowiczek i zupełnie „normalnych” dziewczyn, szukających lekkiej serialowej rozrywki 😉 .

9. „Desperate Housewives”/ „Gotowe na wszystko”, produkcja dla ABC (2004- 2012), 8 sezonów
Uwaga, znam kilku mężczyzn wkręconych w ten serial 🙂 . Nie dziwi mnie to, bo rozrywka jest przednia. Słynna Wisteria Lane, gdzieś na obrzeżach fikcyjnego miasta Fairview i jej mieszkanki ze swoimi sekretami. Między nimi, moja ulubienica Gabrielle „Gabi” Solis (świetna w tej roli Eva Longoria) i jej mądrości życiowe.
Ciekawostka, Wisteria Lane i domy bohaterek można zobaczyć na żywo podczas wycieczki po Universal Studio w Los Angeles. Ta wycieczka jest ogólnie godna polecenia dla fanów planów filmowych i znanych produkcji amerykańskich.


Jak teraz sobie myślę, to od ręki mogłabym wymienić 5 kolejnych interesujących seriali. Ale może jednak stworzę z tego serię.. Kto wie, co mnie czeka w dalszych doświadczeniach blogerskich 😉 .

Sneakersy- moja kolejna butowa słabość

Właśnie w tej chwili powinnam być na treningu. I dawać z siebie wszystko przez 2,5 godziny. A tymczasem dopadł mnie straszny leń. No i jeszcze ten deszcz i to ciśnienie…. ała..
Z tego wszystkiego,  mam jeszcze kontuzję i nie mogę się za bardzo rozciągać, to już wymówka gotowa.
A na dodatek, dzisiaj przyszedł mój prezent na zajączka. Jest tak fajny, że postanowiłam go obfotografować. Oczywiście, w ramach mojego ustawicznego szkolenia 😉
I tak powstała mini sesja moich nowych Adidas Tubular Defiant. Przemawia do mnie ten design w pełni. Minimalizm z nowoczesnym zębem. I te dwa kolory, które dzielą też podeszwę, świetne. O wygodę się nie martwię, po pierwszych przymiarkach.
Żeby nie było, podczas sesji musiałam zrobić skłon, to chyba trening zaliczony, prawda? 😉

Śledź mój blog na Bloglovin

Warszawa da się lubić

Szczególnie na weekend 😉 I to babski, z przyjaciółką.
To będzie wpis o tym co można zrobić, zobaczyć, gdzie się bawić i zjeść podczas miejskiego wypadu po stolicy (Warszawie, a nie, jak mogli pomyśleć Poznaniacy, Berlinie 😉 ).

Podstawą zorganizowania weekendowego wypadu, jak już wielokrotnie stwierdziłam, jest wcześniejsze kupienie biletu na jakąś atrakcję, czy chociaż pkp. Aby nic czy nikt (w szczególności mężowie, dzieci, czy inne zazdrosne koleżanki 😉 ) już nie stanęli na przeszkodzie. I dodatkowo, żeby było szkoda stracić zainwestowane pieniądze (o to szczególnie ważne dla mieszkańców Poznania czy Krakowa 😉 ).
Tak też stało się w tym przypadku. Moja wieloletnia przyjaciółka mieszkająca w Warszawie dostała zadanie bojowe, aby kupić bilet do teatru.
I tym sposobem trafiłyśmy do Teatru Polonia na sztukę „Ich czworo” http://teatrpolonia.pl/event-data/1647/ich-czworo

 

Sztuka Gabrieli Zapolskiej, podobnie jak „Moralność Pani Dulskiej”, ciągle nie traci na aktualności. Tragifarsa o trudnych relacjach małżeńskich i związkach międzyludzkich, grze pozorów i zakłamaniu. Ale też bardzo dowcipna i z pazurem. Obsada genialna: Jerzy Stuhr, Sonia Bohosiewicz, Antoni Pawlicki i Iza Kuna. Fantastastyczny wybór na piątkowy wieczór.

Po dobrze spełnionym obowiązku kulturalnym, pozostało nam juz tylko odkryć atrakcje życia nocnego stolicy.
Na początek koncert Noviki w stosunkowo nowym warszawskim klubie „The View”. O klubie powiem jedno, najlepszy jest rzeczony view, czyli widok na centrum Warszawy. Szczególnie pewnie w cieplejsze miesiące, kiedy otwarty jest taras na 32 piętrze.
Wnętrze natomiast i tu cytat „zaprojektowane jest w duchu architektury Nowego Jorku”. I faktycznie, klub zrobiony jest z rozmachem i w konwencji. Jedynie, czego brakuje do prawdziwie nowojorskiej atmosfery to właśnie klimatu. Sam koncert Noviki był, jak zawsze, na bardzo dobrym poziomie. Natomiast „po koncercie” miejsce to zrobiło się zupełnie bezpłciowe i nijakie. A szkoda, bo potencjał jest spory.


Z lekkim rozczarowaniem fancy schmancy klubem postanowiłyśmy postawić na pewniaki.
Na ulicy Rozbrat 44 w klubie „Na Lato” i sąsiedzkim „Syreni Śpiew” jest właśnie to, czego brakowało w poprzednim miejscu i czego na zawołanie nie da się wywołać. Atmosfera i klimat.  W pierwszym można fajnie zjeść, napić się drinka i pogadać. A do drugiego iść właśnie po tym drinku, aby się pobawić przy muzyce na żywo, w nieskrępowanej atmosferze 😉

Klub „Syreni Śpiew”, ku rozpaczy wielu mieszkańców Warszawy, znajduje się w budynku przeznaczonym do rozbiórki. Jest to przykład architektury modernizmu lat 70tych ubiegłego wieku. W planach jest postawienie na tym miejscu … damdam..  apartamentowca. Naturalnie. Z parku na Powiślu ma zniknąć budynek klubu wraz z wysokim budynkiem byłego hotelu partii PZPR. Nie znam dokładnie szczegółów całej akcji, ale stawianie apartamentowców na każdym skrawku ziemi w Warszawie i jeszcze kosztem budynków tworzących burzliwą historię tego miasta nie wydaje się być dobrym kierunkiem. Może lepiej byłoby pomysleć o restaurowaniu i zachowywaniu śladów przeszłości, tak jak to przykładowo dzieje się w Berlinie… Tak mi się zebrało na publicystykę, a przecież miało być o zabawie 🙂
W klubie „Syreni Śpiew” na żywo przeboje lat osiemdziesiątych grał zespół „80s BABIES”. Całkowity profesjonalizm, świetni muzycy, pełen pakiet.


Po rozrywkowo spędzonym piątku, w sobotę postawiłyśmy na doznania kulinarno- kulturalne.
Na lunch pojechałyśmy na Saską Kępę do tajskiej restauracji Naam Thai. Bardzo przyzwoite smaki i ceny. Restauracja w porze lanczowej pełna i praktycznie większość stolików na rezerwacje.

Główną atrakcją soboty była jednak wizyta w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. Jest to stosunkowo nowa atrakcja stolicy, gdyż została otwarta w październiku 2014 r. Sam budynek muzeum jest już perełką. Zaprojektowany przez fińskich architektów Lahdelma & Mahlamäki, wyłonionych w międzynarodowym konkursie, zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz robi ogromne wrażenie.


Fasadę pokrywają szklane tafle z polskimi i hebrajskimi literami, które występują w słowie Polin („Polin” to Polska po hebrajsku).


Hall główny jest wyjątkowy. Pofalowane ściany wykonane są metodą betonu natryskowego, jest to podobno jedyna tego typu konstrukcja w Europie.

Sama wystawa stała znajduje się w 8 interaktywnych galeriach. Jest to opowieść o ponad 1000 letniej historii obecności Żydów na polskich ziemiach.
Dla mnie jest to kolejny przykład muzeum w Polsce, które staje na najwyższym światowym poziomie. Podobne wrażenie zrobiło na mnie „Europejskie Centrum Solidarności” w Gdańsku. Są nowoczesne muzea, które rewelacyjnie wykorzystują potencjał współczesnych technologii do pokazania historii. Takie miejsca po prostu trzeba zobaczyć.


I z tego wszystkiego wyszedł mi długi post. To chyba oznacza, że jednak jestem patriotką 😉 Bo czasami sama mam wątpliwości..

Warszawa zmienia się ciągle. Mimo, że nie byłabym najszczęśliwsza na świecie, gdybym miała w niej mieszkać na stałe 😉 , to uważam że jest otwartym miastem europejskim. I to jest chyba najważniejsze.

PS. W tym miejscu wypada mi podziękować mojej Domci za świetną organizację babskiego weekendu i w ogóle za wiele innych rzeczy;)

 

 

USA- wskazówki i porady przed pierwszym w życiu wyjazdem

Postanowiłam napisać kilka słów na ten temat, ponieważ często spotykam się z pytaniami w stylu „co powinnam wiedzieć jadąc do Stanów po raz pierwszy”.
A ja o Stanach mogę mówić i pisać godzinami bo jestem całkowitą „amerykanofilką” czy dokładniej mówiąc „kaliforniofilką” (żadne z tych słów nie występuje oficjalnie w słowniku jęz. polskiego, ale wiecie o co chodzi 😉 ).
Postaram się trzymać w ryzach moje zapędy na 5-stronicowy elaborat i skupić na tych zjawiskach, które wydały mi się najbardziej zaskakujące, a i teraz przy kolejnych wizytach w USA nierzadko potrafią zadziwić.

1. Przylot do USA
Po kilkunastogodzinnym locie warto mieć resztki sił i świadomości, aby bezstresowo i szybko stanąć na amerykańskiej ziemi. I to najlepiej poza lotniskiem 😉 .
Pierwszą rzeczą, która może w tym pomóc jest niewwożenie świeżej żywności.
Już w samolocie wypełnia się specjalną deklarację na ten temat i lepiej się tego trzymać.
Podczas naszego pierwszego przylotu do USA, w ogólnym otumanienio -podekscytowaniu zapomnieliśmy na śmierć, że w bagażu mieliśmy polskie jabłko, które troskliwa babcia włożyła wnuczkowi na drogę (pozdrawiam Babcię serdecznie 🙂 ). Nie uszło to jednak uwadze, a dokładnie węchowi szkolonych psów. I tym sposobem zostaliśmy skierowani do specjalnej kolejki na dodatkowe kontrole bagaży. Cała akcja skończyła się spędzeniem dodatkowych 2 godzin na lotnisku. I oczywiście konfiskatą rodzimego jabłka.
Widać, że nie jest to rzadki proceder, ponieważ nawet sami amerykańscy celnicy często pytają w naszym ojczystym języku: „Any kielbasa or pierogi?”.

Ważną rzeczą, którą należy wziąć pod uwagę, szczególnie podczas łączonych lotów, jest ilość czasu na pierwszym lotnisku w Stanach.
Po wyjściu z samolotu następuje najważniejszy podział społeczeństwa na tzw. residents i non- residents. Do drugiej grupy zalicza się wszystkich przyjezdnych, niezależnie czy są częścią UE czy nie, z obowiązkiem wizowym czy bez. Generalnie obywatele wszystkich krajów świata trafiają w jedną kolejkę, która kończy się kontrolą dokumentów i rozmową z celnikiem o celu wizyty, a tym samym decyzją o pozwoleniu na wjazd.

Z mojego doświadczenia, na lotniskach w Nowym Jorku czy Los Angeles, stanie w takiej kolejce trwało od 10 minut do 3 godzin (w szczycie sezonu turystycznego). Przy lotach łączonych, można się lekko zestresować, kiedy ma się przykładowo 2-3 godziny na przesiadkę.
W kalkulowaniu czasu przesiadki trzeba wziąć pod uwagę jeszcze fakt, że na tym pierwszym lotnisku odbiera się bagaż główny. Na dużych portach trzeba go jeszcze przetransportować, często na inny terminal i nadać na nowo na lot krajowy (domestic flight).
Najdłuższy czas oczekiwania na lot łączony, który przeżyłam na lotnisku Newark/ Nowy Jork wynosił ok. 8 godzin, z czego 5 godzin zajęła cała logistyka i procedury lotniskowe.
Ale dla pocieszenia, ostatni przylot do Los Angeles był rekordowo sprawny i szybki. W około 50 minut od momentu wylądowania samolotu, byliśmy już poza lotniskiem. Było to jednak w niskim sezonie (styczeń) i w środku tygodnia.


2. Wynajęcie auta, ruch uliczny i parkowanie

W cywilizowanym świecie, szczególnie dla osób podróżujących, są to niby rzeczy oczywiste. Nam też się tak wydawało 🙂
Pierwsza prawda objawiła się od razu po przylocie, w wypożyczalni aut przy lotnisku. Mimo wcześniejszej elektronicznej rezerwacji auta w cenie gwarantowanej, zapłaciliśmy podwójnie. Od tamtej pory, za każdym razem, sytuacja jest podobna. Jest to związane z kwotą ubezpieczenia, która jest bardzo wysoka i niezależna od promocji na samo wypożyczenie auta. Konkretny przykład sprzed miesiąca, potwierdzona rezerwacja auta była na kwotę 330 $, a rachunek końcowy na 1100 $ 🙂 Zdzierstwo, tyle mam do powiedzenia. Mimo, że uważamy się już za ekspertów w podróżach i długich pobytach w Stanach, tego tematu nie udało nam się inaczej rozwiązać. Może jakieś podpowiedzi 😉 ?

Kolejna pułapka czai się tuż za rogiem, a konkretnie przy próbie zaparkowania auta.
Trzeba mieć oczy dookoła głowy, czytać znaki drogowe oraz patrzeć na kolory krawężników i linie na ulicach. Rzeczy też niby oczywiste, można by rzec. A jednak nie do końca, szczególnie po kilkunastogodzinnym locie, kolejnych godzinach i emocjach spędzonych na lotnisku i w wypożyczalni aut.
Nie można parkować przy czerwonych i niebieskich krawężnikach. Odległość kilku centymetrów między zderzakiem a początkiem czerwonego krawężnika też może zostać uznana za złamanie przepisów.

Przed zaparkowaniem na ulicy trzeba sprawdzić na znaku, kiedy odbywa się sprzątanie i tym samym obowiązuje zakaz parkowania. To prawo powoduje jeszcze jedno utrudnienie. Nie ma możliwości zostawienia auta zaparkowanego na kilka dni w tym samym miejscu, ponieważ z reguły raz czy dwa razy w tygodniu odbywa się sprzątanie.
Ciekawostką są same znaki z tym komunikatem, które nawet dla „lokalesów” są często zagadką. Kilkukrotnie byłam sama świadkiem sytuacji, gdy kilka osób stało pod danym znakiem i dyskutowało, czy może w tym momencie zaparkować auto 🙂
Parkowanie w miejscach płatnych (parkomaty nie wydające biletu, tylko zmieniające sygnalizator z czerwonego na zielony) należy też do dość stresujących czynności, ponieważ przekroczenie czasu parkowania o minutę powoduje od razu pojawienie się odpowiednich służb i mandat.

Ciekawostką dla Europejczyków jest jazda po autostradach.
Tak jak nas szkolą, oficjalnie czy mniej oficjalnie inni kierowcy ;), że na lewym pasie jedzie się najszybciej i należy zjechać, jak ktoś jedzie szybciej, to w USA ta zasada nie obowiązuje. Szczególnie na wielopasmowych autostradach, wyprzedza się i mija z każdej strony. Można się do tego przyzwyczaić, ale oczy trzeba mieć dookoła głowy.
Inna sprawa, że autostrady mają ograniczenie prędkości do 70 mil (110 km/h) w Kalifornii. W innych stanach, te limity wynoszą między 60 mil (97 km/h) a 85 mil (137 km/h). Sytuacja niewyobrażalna dla fanów szybkiej jazdy po niemieckich autobanach 🙂 !
Co więcej, tych limitów wszyscy przestrzegają. A wyjątki są od razu ścigane przez patrole.

Mieszkańcy Kalifornii, a szczególnie Los Angeles nie mogą narzekać na pogodę, to jasne 🙂 .
Ale jest jednak coś, na co dużo i chętnie narzekają, a mianowicie korki i ruch. Hasło „traffic” (w tłumaczeniu ruch, ale tutaj oznaczający głównie korki) to słowo klucz. Tłumaczy wszystko, spóźnienia, niemożliwość czy niechęć przemieszczenia się z jednej strony miasta na drugą czy zwykłe rozgoryczenie. Los Angeles jest najbardziej zakorkowanym miastem w Stanach, co widać ma każdym kroku. I tym samym jest jednym z najgorzej skomunikowanych miast, jeśli chodzi o transport publiczny.
Dlatego też, niektóre przepisy czy zwyczaje na drogach mają na celu pomóc zniwelować skutki tej sytuacji.

Jednym z nich jest możliwość skrętu w prawo na skrzyżowaniu przy czerwonym świetle, mimo braku „strzałki” czy innego oznaczenia.
Cytując kultowego Woodego Allena z filmu „Annie Hall”  „jedyną wartością kulturalną w Los Angeles jest skręcanie w prawo na czerwonym świetle”   („the only cultural advantage is you can make a righ turn on a red light”) 🙂 . Może nie jedyną, ale bardzo pomocną 🙂
Natomiast zablokowanie skrzyżowania czy wjechanie bez możliwości zjechania przed zmianą świateł, jest karalne 500$ (nie ma możliwości tego nie wiedzieć, ponieważ znaki są widoczne na każdym skrzyżowaniu). Przepis i zwyczaj prosty, a jak bardzo praktyczny. W naszym kraju blokowanie skrzyżowań jest jednym z głównych czynników zakorkowania. I nikt sobie z tego za wiele nie robi, prawda?

Ciekawym zwyczajem w ruchu, który prawdopodobnie nie jest oficjalnym przepisem jest zachowanie aut na skrzyżowaniu równorzędnym.
Nie obowiązuje pierwszeństwo prawej strony, tylko rusza to auto, które pierwsze podjechało. Absolutnie praktyczne i bardzo sensowne rozwiąznie. I można się go bardzo łatwo nauczyć.


3. Karty płatnicze i napiwki

Jak tak tu sobie piszę, to przypomina mi się jeszcze mnóstwo różnych rzeczy, o których warto byłoby wspomnieć. Ale nie mogę zrobić z tego epopeji, dlatego skupię się na tych najbardziej praktycznych tematach, a resztę pewnie jeszcze nie raz opiszę.

Pieniądze ważna rzecz, nie ma tu wątpliwości. A szczególnie własne, to już sprawa kluczowa 🙂
Podróżując dużo po świecie, tylko w Stanach mieliśmy niestety przykre doświadczenia z płaceniem kartami. Zdarzyło się to w dwóch sytuacjach. Raz podczas płacenia w restauracji, kiedy kelner wziął kartę na zaplecze. A drugi, podczas wypłacania z wolnostojącego bankomatu na stacji benzynowej. W pierwszym przypadku, zostały najprawdopodobniej spisane numery karty, a w drugim zostały zeskanowane w słabo strzeżonym bankomacie.
Na szczęście złodzieje pokusili się na kwoty przekraczające dzienne limity i w tym momencie, bank skontaktował się telefonicznie w celu weryfikacji transakcji.
Zasada numer jeden, nie spuszczać kart z oczu, nie pozwalać obsłudze brać ich ze sobą pod żadnym pozorem. I unikać wypłacania z bankomatów wolnostojących i słabo strzeżonych. Najbardziej bezpieczne są te przy bankach, czy w środku dużych sklepów lub centrów handlowych.
Z polskimi kartami płatniczymi jest jeszcze jeden temat. Kilkukrotnie po pierwszej transakcji w USA, zostały nam blokowane karty. Przychodziła wtedy informacja, aby skontaktować się z bankiem w celu potwierdzenia używania karty właśnie w Ameryce. Wiele banków robi to w celach bezpieczeństwa, pewnie właśnie ze względu na te kradzieże. Po kontakcie z bankiem, karty są odblokowywane.
Aby uniknąć takiej sytuacji, przed wyjazdem kontaktuję się z bankiem i mówię, że planuję wyjazd do USA i będę używać karty. Wtedy jest robiona jakaś notka w systemie z informacją, do jakiej kwoty transkacje są „niepodejrzane” oraz w jakich rejonach planuję przebywać. Jeśli limity te są przekraczane lub są próby płacenia w innych miejscach, karta jest automatycznie blokowana.

Jeszcze apropos finansów, amerykańskie napiwki to jest zawał serca dla oszczędnego Europejczyka 🙂 Show me the money, można by rzec 😉
Zwyczajowo, za dobrą obsługę powinno się dać 15-20% napiwku. Pamiętam taką scenę ze wspomnianego w poprzednich wpisach serialu „Rodzina Sopranos”, kiedy to kelner wyleciał za gośćmi z restauracji z pytaniem, co było nie tak z jego obsługą. Zaskoczeni goście nie wiedzieli o co chodzi, a on na to, że dali mu tylko 10% napiwku! 🙂 Niestety, Europejczyk może mieć z tym problem 😉 Czasami dolicza się napiwek do rachunku. Albo przynajmniej jest wydrukowana informacja, ile z całej sumy wynosi 10, 15 czy 20% napiwku, żeby już nie trzeba było samemu wyciągać kalkulatora. Obecnie toczy się nawet dyskusja o tym zwyczaju. Są propozycje zniesienia napiwków, chociaż głosy protestu, szczególnie w branżach od zawsze bazujących na takim systemie, są bardzo silne. I nie ma co się łudzić, jak zniosą napiwki dobrowolne, to i tak doliczą to do głównych cen. A żeby uniknąć palpitacji serca, trzeba najlepiej od razu założyć, że każda cena, którą się widzi w restauracji, jest o 20% wyższa. I życie jest wtedy prostsze 😉

Na koniec, taka krótka refleksja, w iście amerykańskim stylu. Uwielbiam amerykańską policję i ich podejście do pracy oraz wszystkiego i wszystkich dookoła.
Motto „protect and serve” (czyli mniej więcej „chronić i służyć”) to jest prawdziwa dewiza, a nie tylko pusty slogan. Policja jest dla ludzi, są przyjaźni, mili i pomocni. Nawet w stosunkowo błahych sprawach. Zapytanie policjanta o drogę czy atrakcję turystyczną jest na porządku dziennym. Obecność policji w miejsach publicznych, daje też prawdziwe poczucie bezpieczeństwa.


Stany to kraj jasnych i prostych przepisów, szczególnie takich ważnych w życiu codziennym. To jest piękne, że nie trzeba się za bardzo domyślać czy szukać w pewnych sytuacjach drugiego i trzeciego dna. Dla nas Polaków bywa to czasami podejrzane, że coś może być tak oczywiste i bezproblemowe. Lekkie kombinowanie i obchodzenie mamy trochę w naturze 🙂 Ale wyjazdy do Stanów są właśnie idealną okazją, aby pozbyć się uprzedzeń i otworzyć na prostsze i chyba jednak łatwiejsze życie.

Arena Design 2016

W Poznaniu kończy się właśnie 8. edycja Arena Design, imprezy związanej z designem, projektowaniem i meblarstwem.
Oprócz przestrzeni wystawienniczych, gdzie swoje najnowsze projekty i produkty prezentują polskie marki, można zobaczyć prace studentów wzornictwa czołowych polskich uczelni oraz posłuchać wykładów i dyskusji rodzimych oraz zagranicznych ekspertów.

W tym roku gościem specjalnym była francuska projektantka Inga Sempé http://www.ingasempe.fr/index.php?tri=company


Osobiście jestem fanką jej projektów od dłuższego czasu. Tworzy przepiękne, kobiece i subtelne produkty.
Jednym z moich ulubionych jest sofa i grupa produktów Ruché dla, chyba mojej najbardziej ulubionej marki, Ligne Roset 🙂

Jako że o dizajnie nie ma co się rozpisywać, tylko trzeba oglądać, umieszczam kilka fotek z całej imprezy.

[envira-gallery id="1062"]
[envira-gallery slug="arena-design-2016"]