Czy można być stylowo i modnie ubranym turystą?

Jeżdżąc po tym naszym świecie, oprócz oczywistej czynności jaką jest zwiedzanie i odkrywanie, mam takie małe natręctwo.
Zwracam szczególną uwagę na styl oraz ubiór turystów i osób podróżujących. Jest to czasami niebezpieczna czynność, bo w wielu kulturach może być uznana za niegrzeczną czy nachalną. Dlatego, często robię to zza bardzo ciemnych okularów 😉 .

Główny wniosek, który mi się od lat nasuwa, to taki, że „turystę można zawsze rozpoznać, pod każdą szerokością geograficzną”.

Ciągle  królują stylizacje i dobór garderoby w duchu:
– „Zabrałam/ łem wygodne rzeczy z gatunku 'po domu’.”. Czy:
– „Ubrałam/ łem się, jak na grilla nad mazurskim jeziorem (w przypadku Amerykanów, jeziorem gdzieś w stanie Michigan 😉 ).” Czyli w rozciągnięty t-shirt, rybaczki i, na wszelki wypadek, polarek czy koszulę w kratę.
Bo wiadomo, że musi być przede wszystkim wygodnie, z czym akurat się absolutnie zgadzam. Ale, niestety, bardzo często ta koncentracja na wygodzie zupełnie ignoruje stronę estetyczną.

Turyści na dachu domu Gaudiego La Pedrera w Barcelonie.
Turyści na dachu domu Gaudiego La Pedrera w Barcelonie.

Te moje obserwacje odnoszę do takiej globalnej „średniej ogólnoświatowej” i głównie do przedziału wiekowego ok. 25-68 lat. Ponieważ, wydaje mi się, że akurat w przypadku stylu młodzieży, można śmiało mówić o całkowitej globalizacji i przełożeniu stylu codziennego na „podróżniczy”. Natomiast w przypadku seniorów, mam wrażenie, że jest spora dyferencja w zależności od narodowości.

Apropos kraju pochodzenia, istnieje wiele stereotypów i „mądrości ludowych” odnoszących się do stylu ubierania poszczególnych nacji.
Przykładowo, że Niemców można poznać po oprawkach okularów i męskich fryzurach, że Francuzki są stylowe niezależnie od okoliczności, a Rosjanie lubują się w przesadnym eksponowaniu logotypów i drogich marek. O Amerykanach natomiast, francuski archeolog wyraził opinię w „Poszukiwaczach zaginionej Arki” 🙂 :

– „You Americans, you’re all the same. Always overdressing for the wrong occasions.”
– „Wy, Amerykanie, wszyscy jesteście tacy sami: zawsze ubieracie się niestosownie do okoliczności.”

Przygody dr Indiany Jones'a w "Poszukiwaczach zaginionej Arki".
„Poszukiwacze zaginionej Arki”, źródło: Pinterest

Natomiast, o „polskich Januszach na wakacjach all-inclusive” krążą tysiące memów w sieci.
I jak to w przypadku stereotypów bywa, trochę są prawdziwe, a trochę nie. Trochę krzywdzące czy przesadnie gloryfikujące, a trochę pokazujące jakieś szersze zjawisko.

Osobiście, mam swoje całkowicie subiektywne spostrzeżenia.
Według mnie, w kategorii najlepiej i najbardziej stylowo ubranych turystek (panów tym razem pominę) zwyciężają właśnie zupełnie nie Francuzki (wybaczcie, wszyscy frankofile!) 🙂 . Ale za to Azjatki, głównie Chinki, Japonki i Koreanki. W czubie, umieściłabym też Włoszki i Polki (lekka narodowo- patriotyczna arogancja nie jest przecież  zła 😉 ).

Podczas każdego z moich dotychczasowych pobytów w USA, bardzo często spotykałam się ze stwierdzeniem przypadkowo spotykanych i po amerykańsku otwartych ludzi na ulicy, że „widać, że jestem z Europy, bo jestem 'dobrze ubrana’ „. Sama, też praktycznie zawsze jestem w stanie odróżnić polską turystkę na drugim końcu świata. I to, z reguły, w tym pozytywnym znaczeniu 🙂 .  Moje poczucie estetyki i wiary w połączenie wygody ze stylem rośnie niezmiernie na taki widok.

A jak właściwie można osiągnąć tę pełną symbiozę stylu, mody i wygody w podróży?

# nie rozdzielać ubrań na „codzienne i wyjazdowe”

Wydaje mi się, że jest to podstawowa zasada w osiągnięciu celu. To wspomniane wcześniej dzielenie na kategorie i pakowanie wygodnych rzeczy typu „domowe, na grilla, na działkę”. To nigdy nie będzie dobry kierunek. Wiem to z własnego doświadczenia. Długo tak właśnie robiłam i patrząc teraz na zdjęcia z moich wcześniejszych wyjazdów, nie było dobrze 🙂 . To niesie ze sobą jeszcze jedno zagrożenie, że do kategorii „wyjazdowe” dobieramy rzeczy, które zupełnie nie są zgodne z naszym codziennym stylem. I możemy popaść w pułapkę kreowania się na siłę na kogoś zupełnie innego. Na wyjazdy typu „city break/ zwiedzanie metropolii” można spokojnie wybrać codziennie noszone, stylowe i też w trendach elementy.

 

# współczesna moda daje nieograniczone możliwości 

Jeśli jest się osobą lubiącą podążać za modą i trendami, to wyjazdy nie muszą tego eliminować.
Mój tegoroczny zakup sezonowy może posłużyć za przykład. Modne w tym sezonie cullotes, czyli szerokie, za kolano, powyżej kostki, spodnie i bieliźniarski top, sprawdziły się idealnie podczas „city break” w Barcelonie. Były to jedne z wygodniejszych spodni, jakie kiedykolwiek miałam na sobie podczas zwiedzania. Ponadto, przewiewne i idealnie pasujące do warunków pogodowych. Bieliźniarski top też spełnił te wszystkie funkcje. Chociaż, mój mąż stwierdził, że w Barcelonie wzbudziłam duże zainteresowanie tym „nowym trendem”  😉 . A po chwili dodał jeszcze , że szczególnie starsi panowie nie przechodzą obojętnie 😉 .

Spodnie cullotes i bieliźniarski top w turystycznej stylizacji w Barcelonie.
Spodnie cullotes i bieliźniarski top w turystycznej stylizacji w Barcelonie.

 

Czy można być stylowo i modnie ubranym turystą?
Top i spodnie Zara, z Barceloną w tle.

 

Czy można być stylowo i modnie ubranym turystą?
Fontanna na Placa de Catalunya w Barcelonie

Co jeszcze jest ogromną zaletą bycia ubranym „nieturystycznie”. Bardzo często na takich wyjazdach jest swoisty maraton. Z hotelu wychodzi się rano i do wieczora czy nocy do niego nie wraca. Stylowy ubiór jest wtedy bardzo uniwersalny. Można wieczorem zaplanować kolację w bardziej eleganckiej restauracji, a potem jeszcze wpaść do jakiegoś klubu 🙂 . I najważniejsze, że nie jesteśmy wtedy traktowani właśnie jak „turyści”, tylko rezydenci. I może dzięki temu, uda się nie powpadać w tzw. turystyczne pułapki.

 

# God bless sneakers & flats! Goodbye high heels! Niech żyją buty sportowe! Z obcasami spotkamy się po powrocie!

To jest właściwie i dobra, i trochę niedobra wiadomość 😉 . Ale niestety, wieloletnie próby chodzenia całymi dniami na obcasach kończyły się zawsze dla mnie źle. Nic nie pomagało stosowanie plastrów, poduszeczek żelowych, wkładek i innych gadżetów. I jak te kilka lat temu, nastała moda i stylowe odrodzenie butów sportowych, moje wyjazdowe życie zmieniło się diametralnie.
Ubranie butów sportowych, które nie wyglądają jak moje pierwsze w życiu, kupione w wolnej Polsce i przeznaczone tylko do sportu przyciężkawe, Reebook’i , było dla mnie swoistym objawieniem.
Teraz możemy wybierać spośród butów tańszych i droższych, tenisówek, vanso- conversów wszelakiej maści. I co jeszcze ważne, że ubranie ich do spódnicy też bardzo przystoi 🙂 . Kiedyś takie obrazki były widoczne podobno tylko w metrze na Manhattanie, kiedy to elegancko ubrana businesswoman w norkach, biegła do pracy w sneakersach, żeby w biurze przebrać się w szpilki 🙂 .
A jak nie buty sportowe, to tylko płaskie sandały, balerinki, klapki czy espadryle. Ja zawsze stawiam na jakieś wcześniej sprawdzone, żeby nic nie było mi w stanie zepsuć wyjazdu.

Czy można być stylowo i modnie ubranym turystą?

 

# diabeł tkwi w detalach i akcesoriach

Noszona na co dzień fajna listonoszka czy torebka na ramię będzie idealnym dopełnieniem każdej turystycznej stylizacji. Kiedyś miałam taką przypadłość, że kupowałam torebki właśnie tylko na wyjazdy. I kończyło się tym, że miałam całą stertę sportowych, ortalionowych czy plastikowych torebek, które po wyjeździe lądowały na dnie szafy. Przy obecnych zakupach, zawsze odpowiadam sobie na pytanie, czy dany model torebki sprawdzi się na wyjeździe i chodzeniu po mieście przez 12 godzin dziennie. Zbyt wiele czasu spędzam w podróży, żeby nie brać tego pod uwagę.
Wszelkie apaszki, szaliki, opaski na głowę, kapelusze, paski, czapki, naszyjniki i bransoletki zawsze nadadzą stylu każdemu ubiorowi. A nic nie ważą, co jest też ważną cechą w podróżach.

Widok z parku Guell na Barcelonę.
Widok z parku Guell na Barcelonę.

 

# jedna extra rzecz

Jakaś część garberoby, która jest na tyle uniwersalna, żeby pasowała do wielu stylizacji, a ma w sobie „to coś”. W moim przypadku, takim elementem stała się przypadkowo kupiona w malutkim butiku w Mediolanie, lekka bomberka z naszytymi, powiewającymi, materiałowymi kółkami 🙂 . Zupełnie nic nie waży, jest czarna, oryginalna i też uniwersalna. Noszę ją zawsze ze sobą, a po całym dniu chodzenia, mogłabym nawet ubrać ją na t-shirt i iść do mediolańskiej La Scali 🙂 .
Taką rzecz każda kobieta posiada w swojej garderobie, na różne pory roku. Może to być jakaś narzutka, lekki cardigan, koszula czy szal. Coś, co każdej codziennej i luźnej stylizacji nada odrobinę elegancji czy sznytu 🙂 .

Lekka bomberka na tle portu w Barcelonie.
Lekka bomberka na tle portu w Barcelonie.

I tak na koniec, przypomniałam sobie cytat z typu „mądrości życiowe w internecie”, z którym się w pełni identyfikuję 😉 . A brzmi on mniej więcej tak, „Lepiej przyjść spóźnioną niż brzydką” 🙂 . A moje rozwinięcie tej myśli, to „lepiej być stylowym niż brzydkim turystą” 😉 . Bo tak naprawdę, tyle samo zajmuje to czasu, energii i pieniędzy.
Co na ten temat sądzicie? 🙂

 

 

 

 

 

 

Niezbędnik podróżniczy

W trakcie przygotowań do kolejnego wyjazdu, stwierdziłam, że pokażę Wam mój podstawowy podróżniczy niezbędnik.
Obliczyłam, że przez ostatnie 3 lata, ponad 10 miesięcy byłam w podróży i poza domem, na 3 różnych kontynentach. Częste wyjazdy sprawiły, że wyrobiłam sobie nawyk zabierania rzeczy, które w podróży do mniej czy bardziej egzotycznych krajów, zawsze się przydają. A których brak, na jakimś etapie podróży, też mocno odczuwam.

Taka moja „check- lista” jest w praktyce dłuższa niż tutaj pokażę. Natomiast chciałam się skupić na rzeczach może mniej oczywistych niż przykładowo lek na gorączkę, biegunkę czy chusteczki higieniczne 🙂 .

Swoją drogą, mimo sporego doświadczenia, mam niezmienne w telefonie właśnie taką kompleksową wyjazdową listę. Opcję minimum na wyjazdy krótkie i w ramach Europy. I opcję maksimum, dla dalekich destynacji czy bardziej egzotycznych.
Niezbędnik też ewoluował wraz z dorastaniem mojego syna. Teraz nie muszę wozić ze sobą zapasowych pieluch i antyalergicznego mleka w proszku. A i brak mokrych chusteczek też nie już aż tak uciążliwy, jak jeszcze 7 lat temu 😉 .


# dla zdrowia

Probiotyki
Mój absolutny „must have” odkąd zaczęłam dużo podróżować. Obecnie jest też stałą częścią mojej codziennej suplementacji.
Probiotyki odbudowują zdrową mikroflorę jelitową, która zapewnia prawidłową pracę przewodu pokarmowego. Jest to szczególnie ważne podczas częstych podróży i żywienia się w różnych zakątkach świata.
Ponadto probiotyk Sanprobi IBS jest wskazany przy zespole jelita wrażliwego i dolegliwościach trawiennych takich jak wzdęcia, zaparcia, dyskomfort ze strony układu pokarmowego. Częste, szczególnie dalekie podróże, które nierzadko związane są też z nieregularnym żywieniem i nie zawsze dobrze zbilansowaną dietą, też mogą nasilić tego typu dolegliwości.
Regularne spożywanie  niektórych szczepów probiotycznych pomaga przywrócić prawidłową pracę jelit. Taka suplementacja polecana jest także dzieciom.

Len mielony/ siemię lniane
Okrzyknięty jednym ze składników „superfoods” czyli super, zdrowej żywności, o niesamowitych właściwościach.
Siemię już od dawna jest moją codziennością. Działa kojąco na układ pokarmowy, regeneruje i osłaniają błonę śluzową żołądka. Poprawia aktywność jelit. Ponadto, ma wiele zbawiennych właściwości. Poprawia funkcjonowanie układu krążenia, obniża poziom złego cholesterolu i reguluje hormony. Jest bardzo dobrym źródłem błonnika, witaminy B1 i i miedzi, jak również minerałów, fosforu, magnezu i selenu. W naturalny sposób poprawia samopoczucie. Wspomaga odchudzanie i utrzymanie wagi. Dodatkowo ma pozytywny wpływ na naszą skórę, włosy i paznokcie.
Mój organizm przyzwyczaił się do picia 2-3 szklanek takiego naparu dziennie. Jestem od niego uzależniona, prawie jak od kawy 😉 .

# dla urody

Olejek suchy z drobinkami złota Nuxe
Jeden z moich ulubionych letnich kosmetyków do ciała i włosów (chociaż osobiście stosuję go raczej na ciało).
W składzie ma 30% szlachetnych olejków roślinnych (z ogórecznika, dziurawca, słodkich migdałów, kamelii, orzechów laskowych i orzechów makadamia) i witaminę E. Odżywia i zmiękcza skórę, a dzięki drobinkom, dodatkowo delikatnie rozświetla. Nie zawiera konserwantów. Ma bardzo przyjemny zapach, który zawsze kojarzy mi się z latem i słońcem.
Ważne, że faktycznie nie jest tłusty i może być stosowany bardzo uniwersalnie. Nawet w pełnym wyjściowym stroju, nie ma obaw, że pozostawi nam plamy na ubraniu.

Maseczki w saszetkach
Nobel dla tego, kto wymyślił taką formę maseczek. Kiedyś trzeba było wozić całe tuby czy duże opakowania, które zajmowały pół kosmetyczki.
Na wyjazdy zawsze zabieram kilka, o różnych właściwościach. Z reguły jest oczyszczająca z glinką (szczególnie przydatna po długich lotach i transferach lotniskowych), nawilżająca i odżywcza/ odmładzająca.
Bardzo przypadły mi do gustu skoncentrowane maseczki w hydroplastycznych płatach. I nie szkodzi, że wygląda się w nich jak „upiór w operze” 🙂 . Świetnie nawilżają i napinają skórę. Nie mam swoich ulubionych, gdyż ciągle testuję nowe. Bardzo chętnie poznam Wasze polecenia.

Chusteczki nawilżane srebrem koloidalnym Silvercare
Moje niedawne odkrycie. Działają antybakteryjnie, przeciwgrzybiczo i przeciwwirusowo. Do stosowania na twarz, dekolt, dłonie czy nawet pod pachy. Zmniejszają przetłuszczanie skóry oraz ograniczają jej potliwość. Srebro koloidalne ma szerokie spektrum działania: pomaga w leczeniu trądziku, ogranicza powstawanie wyprysków i zaskórników, zmniejsza potliwość, reguluje wydzielanie się sebum, łagodzi przykre objawy łuszczycy, odświeża skórę, łagodzi podrażnienia, przyśpiesza gojenie ran.
Chusteczki nie zawierają konserwantów ani alkoholu i są w 100% hipoalergiczne. Idealny produkt na czające się, w każdej mikro przestrzeni samolotu czy lotniska, bakterie i drobnoustroje 🙂 .

Ulubione perfumy
Nie ryzykuję zostawiania zakupu ulubionych perfum w strefach bezcłowych na lotniskach, ponieważ nie zawsze są dostępne. Albo mamy za mało czasu, by spokojnie pobuszować po lotniskowych sklepach. Doświadczyliśmy takiej sytuacji, lecąc do Chin, z przesiadką w Kopenhadze. Nie kupiliśmy perfum w Danii i zmuszeni byliśmy do wydania dwukrotności ceny europejskiej w chińskiej Sephorze 🙂 . Bo w Chinach produkty importowane i nielokalne są niewspółmiernie drogie (wspominałam o tym fakcie w moim chińskim wpisie).

# na głodowe sytuacje

Suche przekąski
Doświadczenie podróżnicze nauczyło mnie jednego, jeśli chodzi o zabieranie jedzenia na drogę. Zawsze muszę mieć ze sobą jakąś suchą przekąskę. Nawet, jak lecę tylko godzinę, do cywilizowanego kraju europejskiego. Niekoniecznie muszę mieć te przekąski w bagażu podręcznym. Ale zawsze kilka, gdzieś nawet na dnie walizki. Bo już nieraz zdarzyło się, że samolot się spóźnił i podróż wydłużyła, że dotarliśmy w nocy i nie było możliwości kupienia niczego, że komuś robiło się słabo z braku czegokolwiek do jedzenia. Nie wspominając już o różnych sytuacjach w krajach egzotycznych.
Zabieram ze sobą lekkie (też wagowo) przekąski. Z reguły są to wafle ryżowe, też w opcji z gorzką czekoladą i małe gorzkie czekolady. Tak, żeby mieć i czymś lekkostrawnym zapełnić żołądek, i coś na spadek energii i magnezu 🙂 . Mimo, że o waflach ryżowych są skrajne opinie ekspertów żywieniowych (wysoki indeks glikemiczny, produkt wysoko-przetworzony ), to mają dla mnie na podróż przede wszystkim zalety w postaci lekkiej wagi i produktu bezglutenowego.

#dla lepszego samopoczucia i bycia fit

Guma treningowa i wałek foam roller.
Lekkie i idealne do ćwiczeń we własnym zakresie.

O stosowaniu tych przedmiotów można pisać dużo. W skrócie, guma ma bardzo duże spektrum zastosowania przy wzmacnianiu i rozciąganiu różnych partii mięśni. Roller jest pomocny przy masażu i rozbijaniu mięśni. Osobiście wałek stosuję głównie na górne partie okolic łopatek, aby pozbyć się drętwień rąk i dłoni oraz napięć.

Yoga na różne dolegliwości
Podczas ostatniej podróży do Stanów, kupiłam sobie książkę „The Women’s Health Big Book of Yoga” Kathryn Budig. Spodobało mi się praktyczne zastosowanie jogi przy określonych schorzeniach czy wskazaniach. A wszystko pokazane jest w bardzo czytelny sposób, z pełną dokumentacją zdjęciową. Książka sama trochę waży, to przy ograniczonym miejscu, robię sobie zdjęcia poszczególnych stron, które mogą mi pomóc na danym wyjeździe.
Poniżej przykład doboru ćwiczeń i póz w przypadku „jet lag”, problemów z trawieniem i na kaca. Kto wie, co i kiedy może się przydać 😉 .

[envira-gallery id=”1982″]

# praktyczne przedmioty

Bidon z filtrem oczyszczającym wodę Camelbak
Moje zeszłoroczne odkrycie w USA. Ku miłemu zaskoczeniu, jest też dostępny u nas. Posiada wbudowany, wymienny filtr do oczyszczania każdego rodzaju wody. Opatentowany zaworek chroni przed rozlaniem i pozwala pić wodę bez konieczności przechylania butelki (wielka zaleta podczas jazdy rowerem czy samochodem). Filtr starcza na około 3 miesiące. Ważne, jest wolny od BPA.
Życie podróżnicze też zyskało inną jakość, odkąd można pozbyć się stresu związanego z brakiem wody pitnej 🙂 .


Melatonina
W kategorii „praktyczne”, ze względu na swoje zastosowanie.
Stosunkowo niedawno zaczęłam wspierać się melatoniną podczas zmian stref czasowych. Bo właśnie, ma to swoje praktyczne zastosowanie, że w nowym miejscu, szybciej dochodzi się do siebie i reguluje dobę. Szczególnie pomogła nam ostatnio przy podróżowaniu między 3 kontynentami w przeciągu 1,5 miesiąca. Staram się nie przyzwyczaić do jej stosowania, tylko stosować doraźnie i dość rzadko.

Jeżdżąca walizka dla dziecka Trunki
Jeden z tych przedmiotów, które w pewnym sensie nadają życiu rodzica inny wymiar 🙂 .
Trunki to walizka w kształcie zwierzątka na kółkach.


Jest tak zaprojektowana i skonstruowana, że dziecko może na niej siedzieć, jechać odpychając się nogami czy być ciągnięte przez rodzica. Ma optymalną wielkość, też dostosowaną do wymogów gabarytowych linii lotniczych. I wagę, nawet dla dziecka, przy racjonalnym wypełnieniu (no chyba, że dziecko wpadnie na pomysł wpakować tam same głazy i kamienie z podróży, to może faktycznie być ciężko, dosłownie i w przenośni 😉 ).
Nasza walizka przemierzyła już tysiące kilometrów i kilkadziesiąt transferów lotniskowych. Jej stan jest ciągle bardzo dobry.
W Wielkiej Brytanii jest dość popularna i widoczna na lotniskach. Podczas gdy, w USA czy Azji często wzbudzała zainteresowaie innych podróżujących.
Zastanawiam się, do jakiej wagi jest w stanie wytrzymać ciężar dziecka ? Przy 22 kg, ciągle daje radę 🙂 .

Tablety i e-czytniki
Ameryki też zapewne nie odkryję, gdy powiem, że nie wożę już se sobą tradycyjnych książek.
Przesiadłam się na wydania eletroniczne. Oczywiście, ciągle lubię od czasu do czasu kupić sobie papierową wersję, chociażby dla zapachu 🙂 .
Ale aspekt praktyczny w tym wypadku, bierze zdecydowanie górę. Tym bardziej, że czytam powieści w 3 językach, a oferta międzynarodowych sklepów i platform z e-bookami jest nieporównywalna.
Z reguły, wydania anglojęzyczne kupuję w amazon.com lub amazon.co.uk, natomiast niemieckojęzyczne w amazon.de.
Bardzo praktyczna jest dostępna w ich sklepach opcja zakupu i natychmiastowego pobrania „one click”. Po kilku sekundach, powieść dostępna jest już na tablecie.

Ten wpis kończę właśnie na lotnisku. W podróż zabrałam ze sobą prawie wszystkie przedmioty, o których tutaj pisałam.
Nie wzięłam jedynie walizki dziecięcej na kółkach. Bo, tym razem, nie zabrałam też jej właściciela. A mojego ciężaru mogłaby jednak nie wytrzymać 😉 .

A Wy macie swój wyjazdowy niezbędnik? Bez czego nie wyobrażacie sobie bliższej czy dalszej podróży?

 

Mój codzienny minimalizm

Jak to ze mną w tym blogowaniu bywa, miało być o czymś innym, a wyszło, jak zawsze. Czyli znowu o szafie. Ale nie uciekajcie jeszcze anty- fani mody, ciuchów i innych gadżetów. Zawsze możecie mnie sobie na przykład trochę pokrytykować i wtedy, jak wiadomo wszem i wobec, od razu człowiekowi się lepiej na duszy zrobi 😉 .

I tu znowu taka mnie dopadła dygresja. Jako ciągle początkująca blogerka czytam sobie czasami porady i złote myśli starych wyjadaczy w branży. I jedne z ważniejszych takich zasad, które się często powtarzają, głoszą.
Że nie należy działać spontanicznie, że nie ma czegoś takiego jak czekanie na wenę i cudowne objawienie. Że powinno się działać prze-my-śla-nie.
I że trzeba robić plan. A na dodatek się jego trzymać.
Że trzeba mieć codzienny nawyk wstawania bardzo rano i po wypiciu idealnej kawy z flat-lay’a (dla mniej wtajemniczonych powiem, że jest to zdjęcie zrobione „z góry, na płasko” i z reguły dotyczy przedmiotów) należy od razu działać, czyli pisać o zaplanowanych wcześniej tematach.

I tu, w moim przypadku, straszny klops. Bo działam często pod wpływem chwili. Bo nienawidzę wcześnie wstawać, a jak już to zrobię, to przez dwie godziny lepiej się do mnie nie odzywać i tym bardziej na mnie nie patrzeć. I jakbym w takim stanie miała coś napisać, byłby to najprawdopodobniej potok brzydkich słów.
I jeszcze najgorsze, miewam weny bądź ich brak. Inspirują mnie dziwne rzeczy, w jeszcze dziwniejszych momentach. Łączę rzeczy bez związku, cieszę się jak dziecko z moich osobliwych odkryć. Może to wszystko przez moją, ostatnio zdefiniowaną, multipotencjalną naturę, o której pisałam tutaj … 🙂 ?
Chyba stworzę o tej mojej krnąbrnej i umiarkowanie poukładanej postawie osobny wpis 😉 .

Wracając do sedna i szafy- taka geneza.
Pojechałam do centrum handlowego kupić walizkę. Bo po ostatniej, została sama rączka w mojej rączce. A że walizki dla naszej rodziny, to jeden z tych życiowo kluczowych przedmiotów, to zaciągnęłam na wyprawę męża. Żeby nie było potem jakiś wątpliwości na lotniskach i wszelakich transferach, których w roku wykonujemy kilkanaście.
Takie eskapady są dla mnie ostatnio dość rzadkie, gdyż 90% zakupów dokonuję online. Ale tym razem, lekko zawiesiłam się w czaso- przestrzeni i nie zdążyłabym przed kolejnym wyjazdem.

I w garażu podziemnym rzekomego centrum handlowego, doznałam właśnie objawienia. Czyli tego, czego wytrawny bloger powinien unikać 😉 . Okazało się, że moje buty, a właściwie ich tył, idealnie pasuje do koloru ścian garażu! Cud nad Wartą, jak dla mnie. A, że jako prawdziwa blogerka miałam ze sobą aparat (tu akurat już mi nic nie można zarzucić 😉 ), to postanowiłam zrobić sobie sesję.

Do dalszej części opowieści zapraszam osoby zainteresowane modowym wywodem. Reszta jest zwolniona 😉 .

I tak możecie zobaczyć, jak wygląda mój codzienny, bez większego zachodu i przygotowania, minimalizm.

Mimo mojego umiłowania rzeczy kolorowych i o różnych strukturach, ostatnio często intuicyjnie wybieram zestaw podstawowy, czyli biało- czarny lub tylko czarny.
Ale nie byłabym sobą, gdybym nie złamała takiego połączenia dodatkowym kolorem i inną fakturą. Stąd sandały mam 4-kolorowe: różowo- pomarańczowo- granatowo- złote, jednej z moich ulubionych marek United Nude, a torebkę w skórze „krokodylej”, z jakiejś zamierzchłej kolekcji Simple.
W tym połączeniu, zakupem sezonowym jest plisowana, niesymetryczna spódnia Massimo Dutti i okulary Céline Baby Audrey, w których się zakochałam.

Spódnicę plisowaną mam na sobie drugi bądź trzeci raz w życiu. I dobrze się w niej czuję, mimo że, spójrzmy prawdzie w oczy, wizualnie dodaje po kilka centymetrów w pasie i biodrach 🙂 . Na dodatek jest jasna, to może nawet o jeszcze jeden centymetr więcej 😉 .

Okulary natomiast urzekły mnie, nie tylko nazwą 😉 , ale przede wszystkim współczesnym nawiązaniem do klasyków- modelu „Manhattan” marki Oliver Goldsmith, które nosiła Audrey Hepburn vel Holly Golightly w „Śniadaniu u Tiffaniego”. Gdyby tak do zakupu dorzucili jeszcze sukienkę Givenchy i sznur pereł, ach 🙂 .

 

A na zdjęciu poniżej mówiłam do męża, że ma mi robić ładne zdjęcia 😉 .

I to na tyle z codzienności modowej. Następnym razem wyjdę i z garażu, i z szafy. Wyjdę w przenośni, nie dosłownie 😉 . Chociaż, kto to tam wie, co mi podsunie kolejna wena 🙂 .

Multipotencjonalność w świecie wąskich specjalistów

Ćwicząc jogę naszła mnie pewna myśl. Właściwie, ni z gruszki, ni z pietruszki. Ale chyba o to w jodze też chodzi. Żeby mózg powędrował w rejony trochę niezbadane.
Pomyślałam sobie, że ja właściwie nie jestem w niczym wybitna. Że zawsze w moim życiu było wiele rzeczy, w których byłam dobra i też bardzo dobra. Ale chyba jednak nigdy w niczym wybitna. Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę tych rzeczy było bardzo wiele i właściwie nigdy nie skupiłam się na czymś, poświęcając temu cały mój czas i energię. A nawet wręcz przeciwnie. Często po ekstremalnym zaangażowaniu na początku, odpuszczałam czy też całkiem rezygnowałam. I znajdowałam sobie coś nowego.

W moim, prawie czterdziestoletnim życiu (aaa ratunku, to się nie dzieje!) byłam wzorową uczennicą, według mojego nauczyciela z podstawówki- świetną matematyczką z ogromnym potencjałem, tancerką tańca współczesnego, ludowego, reprezentantką uczelnianą w aerobiku sportowym, cheerleaderką, absolwentką 2 niezwiązanych ze sobą kierunków studiów, tłumaczem dwujęzycznym, dyrektorem marketingu, HR-owcem, przedsiębiorcą, twórcą marki meblowej. A teraz dodatkowo jeszcze blogerką.

I gdzieś tam znowu powielał się schemat, że w tych wszystkich dziedzinach byłam dobra i bardzo dobra. Ale na niczym nie skupiłam się w wystarczający sposób, aby stać się wybitną. I móc o sobie powiedzieć „wybitna specjalistka w dziedzinie”. Bo za każdym razem, kiedy próbowałam się zawęzić i ograniczyć pola zainteresowań, to odczuwałam ciągły niedosyt, który nierzadko przeradzał się we frustrację. Dodatkowo dochodziło często poczucie znudzenia tematem, czy wrażenie, że już osiągnęłam mój własny szczyt rozwoju w danej dziedzinie.

To wszystko razem często powodowało stres i poczucie winy. Że mam słomiany zapał, że nie jestem konsekwentna, że środowisko wymaga ode mnie pewnych deklaracji i stabilności, których nie jestem w stanie zapewnić.


I tak myśląc sobie o tym wszystkim na tej jodze, potem jak na zawołanie natrafiłam na wykład w ramach TED pod tytułem „Dlaczego niektórzy z nas nie mają jednego, prawdziwego powołania?”.
Historia mojego życia, można by rzec. Okazało się, że takie osoby określa się mianem „multipotencjalnych”.

Multipotencjalne jednostki mają wiele zainteresowań, są wszechstronne i ambitne. To „ludzie Renesansu”. Nie powiem, żeby mi się nie podobało to określenie 😉 .
Można wyróżnić u nich 3 główne cechy.

Pierwsza- synteza pomysłów.
Czerpanie inspiracji i idei z różnych dziedzin. Tak też się rodzi innowacja.
Na przykładzie mojej rodziny, a w szczególności mojego męża, który jest jeszcze bardziej multipotencjonalny niż ja, mam na to najlepszy dowód. Dzięki połączeniu kilku pasji i wiedzy z różnych dziedzin, stworzył przedsięwzięcie, które pozwala nam realizować nasze marzenia życia według własnych zasad i w ciągłej podróży. Najlepsze pomysły też często powstają w zespołach multidyscyplinarnych, gdzie nie ma rutyny, która zabija kreatywność.

Drugie- zdolność szybkiego uczenia się.
Ciągłe odkrywanie nowych rzeczy powoduje, że proces uczenia się jest ciągły. I te osoby się go nie boją i mają wprawę w „trudnych początkach”. A dodatkowo jeszcze, wiele dziedzin jest ze sobą powiązanych, także często nie trzeba zaczynać nauki od samego początku.
To trochę też tak, jak z uczeniem się kolejnego języka obcego, tak sobie myślę. Pewne schematy pozostają te same, nie mówiąc już o podobieństwach poszczególnych wyrażeń, słów czy konstrukcji gramatycznych. Czy przy poznawaniu nowej dyscypliny sportu. Osoba „wysportowana” zawsze będzie miała łatwiej. I to właśnie taka, nie za mocno wyszkolona w innej dyscyplinie. Dzięki temu nie ma zbyt mocno zakorzenionych nawyków czy maniery, które często są trudniejsze do przejścia, niż w u osób całkowicie początkujących.

Trzecie- elastyczność.
Cecha, która jest prawdopodobnie jedną z kluczowych we współczesnym świecie. Szczególnie w biznesie, na rynkach zawodowych, we współczesnej gospodarce. Wystarczy popatrzeć na to, co wydarzyło się przez ostatnie 10 lat  w światowej ekonomii. Osobiście znam osoby, które przez ten czas musiały się całkowicie przeorganizować zawodowo. Nierzadko były mocne upadki i odbicie się od samego dna. Jest to też cecha, ciągle dość dla nas nowa. Bo przecież nasi rodzice i dziadkowie, z reguły większość życia pracowali w tych samych zawodach i firmach.
Nigdy nie jest za późno na zmianę, a najlepszy moment to jest właśnie ten moment. Osoby multipotencjonalne mają duże w tym doświadczenie. Modne dzisiaj hasło „wychodzenia ze strefy komfortu” i stawianie czoła nowym wyzwaniom jest mimo wszystko kluczowe.


A jak to wszystko się ma do współczesnego trendu wąskich specjalizacji i bardzo wczesnych życiowych wyborów?

No właśnie i tu, według mnie, pojawia się największy problem.
Obecnie, normy społeczne zbyt wcześnie wymagają zawężania się i wyboru tak zwanej „specjalizacji”. Przecież już uczniowie gimnazjum muszą wybrać przedmioty, na których skupią się w liceum, a w kolejności- na maturze. Dobór kierunku studiów też jest uwarunkowany w dużym stopniu wyborami w wieku 16- 17 lat.

Jak możemy od kilkunastoletniego człowieka wymagać, żeby wiedział, jaki zawód i ścieżkę zawodową ma obrać, teoretycznie na większość swojego życia?
Jak wielu młodych ludzi dokładnie wie, co w ogóle chce w życiu robić?
I właściwie dlaczego nie stawia się na rozwój właśnie ogólnokształcący, odkrywanie wielu dziedzin i multidyscyplinarność?

Może znacie odpowiedzi na te pytania? Bardzo chętnie bym je poznała.

Z mojego doświadczenia, z niedawno bardziej usystematyzowanej wiedzy na temat osób multipotencjonalnych i po prostu intuicji, stawiam na wszechstronność. A wąskie specjalizacje i tak się wyklują tam, gdzie należy. Bo grunt, to robić coś z pasji. Jednej czy kilku. Naraz czy osobno.
Nie patrzeć na obecną koniunkturę, mody i wszelakie „prognozy”. I nie dać sobie wmówić, że sukces osiągają tylko wysoko wyspecjalizowani specjaliści.

Dlatego na stwierdzenia mojego syna, że chce być koszykarzem jak Michael Jordan, robić filmy w Hollywood i w nich też grywać, najlepiej Iron Man’a, mówię, że OCZYWIŚCIE. Może być wszystkim, kiedy, jak i gdzie zechce.

A Wy kim chcecie być, jak dorośniecie 🙂 ?

 

 

 

PS. Referencyjny wykład TED- Emilie Wapnick „Dlaczego niektórzy z nas nie mają jednego, prawdziwego powołania?”

Grzecznie, codziennie i uniwersalnie

Natura ludzka jest jednak przewrotna. Przynajmniej moja. Jak nie było słońca, to jęczałam, że nie mam wystarczająco witaminy D, żeby być kreatywno- produktywna. Jak się wreszcie pojawiło, to stwierdzam, że tak nagle zmieniła się pogoda, aż mnie dopadło przesilenie wiosenne. I doszły rozterki, czy tworzyć i działać w czterech ścianach mając świadomość, że przecież już jest ładnie. Czy jednak wyjść i zostawić wszystko z myślą przewodnią, że „jakoś to będzie”.
Wygrało to drugie. Czyli nic nowego w moim osobistym przypadku 😉 .

A i jeszcze dokonałam odkrycia. Że w takie dni, najlepiej tworzyć posty modowe. Bo jest mocny pretekst i podstawa do wyjścia w plener na sesję, a potem nie trzeba za dużo ślęczeć przed monitorem, żeby to obrobić.
Nie powiem, żebym się trochę nie pomyliła. Bo i tak wszystkie drogi prowadzą … przed ten monitor. A samo się jednak nic nie zrobi.

Po tym przydługim,  o filozofujących konotacjach, wstępie, przejdźmy do rzeczy. Dosłownie.
A rzeczy to: biała marynarka oraz top w połączeniu z obciętymi jeansami i plastikowymi butami na obcasie. Grzecznie, biurowo, codziennie, dziewczęco- kobieco, uniwersalnie. Właściwie nic odkrywczego. Ale wiem, że sama lubię oglądać codzienne stylizacje, bo to trochę tak, jak z tym gotowaniem. Często łatwiej jest zrobić coś wyjątkowego, od święta, niż na co dzień być kreatywnym. Dlatego chyba jednak, nigdy dość zwykłych modowych inspiracji.

 

 

Marynarka i top Massimo Dutti, jeansy Tommy Hilfiger Denim, okulary Celine, torebka Uterque, buty United Nude.

A na koniec mam smaczek- stylizacyjną wpadkę początkującej blogerki prawie modowej.
Pasek w butach ubrałam na lewą stronę, z widocznym rozmiarem 🙂 . To przesilenie wiosenne dało się jednak we znaki, nawet w dość mało kreatywnej czynności 😉 .

Los Angeles, Santa Monica, Venice i Beverly Hills- czyli krótka lekcja kalifornijskiej geografii

Nie szkodzi, że wielu Amerykanów nie wie, gdzie leży Polska. I, że Europę traktują często jako jeden stan, tak jak przykładowo Teksas. Ale my za to możemy wiedzieć nie tylko gdzie leży Kalifornia, ale na dodatek znać podział Los Angeles i geograficzno- terytorialne niuanse, jak prawdziwi lokalesi „Andżelenos”.


Bo to przydatna wiedza, nie tylko dla tych, co chcieliby tam pojechać. Oglądając co drugi amerykański serial czy film, widać, że ktoś jednego dnia jest w centrum LA, na kawie w Beverly Hills, potem na kanałach Venice i jeszcze na plaży w Santa Monica. Mimo, że jest to spory wyczyn logistyczny, to faktycznie jest to możliwe.
Do zrobienia tego wpisu, oprócz mojej nieustającej miłości do Kalifornii, skłoniły mnie jeszcze rozmowy w gronie znajomych. Często pytają mnie „no jak tam w tych Stanach i tej Twojej Santa Barbara?” przykładowo. I zawsze oprócz podziękowania, że ktoś grzecznie pyta i niby się interesuje, muszę wyjaśniać, że Santa Barbara leży 150 km od Los Angeles. A znajomym chodziło pewnie o Santa Monica.

Zacznijmy od mapy.

Mapa Los Angeles. Żródło: lonelyplanet
Mapa Los Angeles. Żródło: lonelyplanet

Kalifornia– 3. co do wielkości stan USA (po Alasce i Teksasie). Co nam Europejczykom zawsze przychodzi z trudem, to ogarnąć rozmiary stanów, miast i odległości w Ameryce. Wielkość Kalifornii to 423 970 m2, podczas gdy cała Polska ma 312 679 m2 🙂 . Może państwem najbardziej zbliżonym wielkością do Kalifornii jest w Europie Szwecja (tak sama wymyśliłam, porównując przez godzinę wielkości wszystkich państw europejskich 😉 ).
Jak człowiek sobie uzmysłowi ten rozmiar, to już jest połowa sukcesu. Często słyszę od znajomych pytania typu, czy skoczymy sobie z Los Angeles do San Francisco w tą i z powrotem, w jeden dzień 🙂 . Najlepiej prywatnym jetem jest to jak najbardziej wykonalne, bo samochodem to odległość 617 km! (czyli mniej więcej, jak z Poznania do niemieckiej Norymbergi).

Kalifornia dzieli się na Południową, Southern California, w skrócie SoCal i Północną, Northern California, NorCal. Głównymi miastami tej pierwszej są właśnie Los Angeles i San Diego, a tej drugiej San Francisco i Sacramento. Granica przebiega gdzieś w środku stanu, na wysokości miasta Fresno. A odległość z San Diego do Sacramento to 800 km.
Dygresja- znacie serial o gangu motocyklowym „Sons of Anarchy”? Tam właśnie pojawiał się motyw, że chcieli zawładnąć całą NorCal 🙂 . Chociaż sam serial i tak był głównie kręcony w Południowej Kalifornii. Bo w Północnej Kalifornii bywa za zimno 😉 .


Los Angeles leży w zachodniej części Południowej Kalifornii, nad Pacyfikiem. Co też jest ciekawe, jeśli się tego nie wie, że do Meksyku jest praktycznie rzut beretem, czyli 220 km. W bezpieczniejszych czasach, z San Diego (które leży na samej granicy) do Meksyku można było podobno skoczyć na lunch w przerwie obiadowej 🙂 . Oczywiście, jeśli było się legalnym turystą, rezydentem czy obywatelem 😉 . To akurat się nie zmieniło 🙂 .

Samo „Miasto Aniołów” jest 2.-im co do wielkości miastem w Stanach i zarazem najliczniejszym. Dzieli się na 80 dzielnic i osiedli. I to jest właśnie ciekawa historia. Przykładowo Hollywood jest dzielnicą LA, a Beverly Hills, które leży idealnie w środku aglomeracji,  już nie, bo jest osobnym miastem 🙂 . Podobna sytuacja jest w przypadku Venice, która też należy do granic Los Angeles i praktycznie jest to oficjalnie jedyne dojście miasta do plaży oraz oceanu. Natomiast Santa Monica jest też odzielnym miastem. Ta wiedza jest o tyle przydatna, że miasta mają swoje oddzielne władze, urzędy, szkoły, nawet policję.


Santa Monica

Kojarzy się przede wszystkim z oceanem, plażą, budką ratowniczą oraz nieskrępowaną atmosferą w stylu „Cali life”. I prawidłowo 🙂 A, i jeszcze z biegnącymi ratowniczkami w skąpych, czerwonych strojach, ale za to z wydatnym biustem. To już trochę mniej prawdziwe, bo głównie bezpieczeństwa plaż strzegą przystojni i przypakowani ratownicy 🙂 .

Santa Monica rozciąga się od oceanu w głąb lądu, do okolic ulicy 34, czyli tak mniej więcej 5 km. A system ulic jest bardzo prosty. Przecznicą „zero” jest Ocean Drive przy oceanie, a dokładniej przy parku i klifie. Santa Monica od północy graniczy z dzielnicą Pacific Palisades i Brentwood (znacie historię O.J. Simpson’a? Właśnie w Brentwood była ta słynna willa, gdzie dokonano zabójstw), od południa z Venice, od wschodu z West Los Angeles (gdzie niedaleko znajduje się słynny uniwersytet kalifornijski UCLA).

Najbardziej charakterystycznym punktem na mapie Santa Monica jest Pier czyli molo z młyńskim kołem, wesołym miasteczkiem i restauracjami.

Jest to zarazem miejsce, którego usilnie unikam ze względu na ciągłe tłumy turystów i wątpliwe atrakcje. Jedynie, bywam tam na rowerze, jadąc dalej w stronę Venice.

Na „pierze” kończy się też słynna route 66, która w latach 20-tych łączyła Los Angeles z Chicago.

„Pier” dzieli też topografię Santa Monica na część płaską (okolice Venice) i klif (poniżej którego ciągnie się kolejna znana kalifornijska droga PCH- Pacific Coast Highway).

Widok z Parku Palisades na klif, Santa Monica steps, drogę PCH i ocean.

 

Płaska plaża z drugiej strony „Pier’u”, od strony Venice Beach.

 

Widok z młyńskiego koła na Santa Monicę.

Venice i Venice Beach
Kiedyś kojarzona głównie z zespołem „The Doors” i lokalną kulturą hipisowską lat 60-tych, potem w latach 70-tych i 80-tych z narkotykami i przestępczością. Teraz jest mieszanką hipstersko- artystyczno-skatowego klimatu, z coraz większą ekspansją nowatorskich firm technologicznych i co za tym idzie, postepującą gentryfikacją (bardzo modne i często używane obecnie określenie w słowniku amerykańskim, warto je zapamiętać 🙂 ). O rozwoju firm i pomysłów,  pisała Californiagirl. Zerknijcie, bo warto: http://californiagirl.pl/2016/02/15/najciekawsze-start-upy-w-sillicon-beach/

To właśnie w Venice ma swoją siedzibę Google, w budynku, przed którego wejściem stoi wielka lornetka.

Z Santa Monica do Venice Beach można dojechać przykładowo na rowerze, po fantastycznej drodze rowerowej „Marvin Braude Bike Trail”. Jest to ścieżka, która zaczyna się „powyżej” Santa Monica i ciągnie przez 35 km na południe, przy samej plaży. Przecina też całą Venice Beach.

Po drodze mija się słynne z tysięcy teledysków, filmów, relacji: skatepark, boiska do koszykówki, siłownię „Muscle Beach”.

To wszystko jest od strony plaży i oceanu.
Natomiast po drugiej stronie Venice, w głębi lądu, mamy najbardziej znaną ulicę, z modnymi i hipsterskimi butikami oraz restauracjami, Abbott Kinney czy, wyrastającą na jej silną konkurencję, starającą się być jeszcze bardziej trendy i hip, Rose Avenue 🙂 .  Przecież rzesze pracowników techno- korporacji, ciągle rosnąca grupa start-upowców i freelancerów muszą gdzieś zaopatrywać się w organiczne, wege czy paleo jedzenie i bywać, po ciężkiej pracy, w modnych knajpach.


Słynne kanały znajdują się w południowej części Venice.

Beverly Hills
Wbrew pozorom, Beverly Hills nie ma bezpośredniego dostępu do oceanu. Wille milionerów leżące na samej linii brzegowej i uchwycone przez paparazzi, niby przypadkiem, przechadzki celebrytów po plaży, w większości przypadków mają miejsce w  Malibu i okolicach. To jest odległość około 43 km na zachód od Beverly Hills.

Samo Beverly Hills jest miastem w mieście. I właściwie jeszcze obok miasta, ponieważ West Hollywood, z którym graniczy, też ma prawa miejskie. Dzieli się na część płaską tzw. „valley” (dolinę) i wzgórza, czyli jak sama nazwa wskazuje „hills”. Najzamożniejsi mieszkają oczywiście na wzgórzach, na północ od słynnego Sunset Boulevard, a ich wille otoczone wysokimi murami czy żywopłotami można „oglądać” na naciąganych wycieczkach typu „Hollywood tours”. Zawsze się zastanawiam, czy ktoś kiedyś widział chociaż pół willi na takiej wycieczce .. 😉 ?
Za to na pewno w Beverly Hills, oprócz przereklamowanego Rodeo Drive i zakupów w stylu „Pretty Woman”, można zobaczyć budynek policji, ten sam, co w „Gliarzu z Beverly Hills”:) .

 

Gdybym była zamożną celebrytką amerykańską, czy po prostu zwykłym bardzo zamożnym obywatelem 😉 ,  to powiem szczerze, że za żadne skarby nie kupiłabym willi w snobistycznym Beverly Hills, Bel Air czy na wzgórzach Hollywood. Ale za to na bank nabyłabym, nawet mały domek w Santa Monica. Ale tylko w odległości maksymalnie do 2 km od Ocean Avenue i zejścia do oceanu, czyli tak mniej więcej w okolicach 5. ulicy 🙂 . I powiem więcej, że gdzieś pomiędzy ulicami San Vicente a Wilshire Blvd. Mając tak konkretną wizję, pozostaje mi tylko stać się bardzo zamożną 😉 .

Bo nigdzie na świecie nie ma piękniejszych zachodów słońca niż właśnie w Kalifornii, na plaży Santa Monica i Venice Beach. ♥ ♥ ♥

 

Risky business stylizacja

Mój mąż, kiedy zobaczył, co na siebie włożyłam, wypowiedział właśnie te słowa. Ale zaraz szybko dodał, widząc moją minę z lekkim fochem, że „co on tam wie”.
Ja też sobie czasami myślę, co ja tam wiem o stylizacjach. I o modzie, i o stylu w ogóle. Czy właściwie można dzisiaj jednoznacznie i arbitralnie stwierdzić, że coś jest ładne, brzydkie, dobre, pasujące, kiczowate czy jakiekolwiek. Szczególnie w modzie? Bo czy to, że w tym sezonie są modne przykrótkie, szerokie spodnie typu cullotes czy bieliźniane, piżamowe topy, to jest stylowe czy nie? Albo deformujące sposób chodzenia, których -po moim trupie- nie założę, buty typu Emu czy Ugg? Czy wiele innych sztuk ubrań, nakręcających codziennie jeden z najbardziej kasowych biznesów świata, jakim jest feszyn?

W poszukiwaniu odpowiedzi na to oraz wiele innych nurtujących mnie pytań, o sens mody, konsumpcjonizmu, istnienia i jego bólu oraz w dążeniu do raczej znośnej lekkości bytu, zrobiłam tę ryzykowną sesję.
I na domiar złego, ubrałam te (nie)szczęsne spodnie cullotes, ten bieliźnianio- piżamowy top, zrobiłam warstwy zgodnie z obowiązującymi zasadami. Dodałam do tego oversizową kurtkę pilotkę i tak wystrojona kazałam się zawieźć w miejsce, gdzie zawsze chciałam zrobić fotki. Acha, w międzyczasie wymyśliłam jeszcze, że przebiorę też mojego syna, który posiada miniaturkę flight jacket rodem z Top Gun. Właściwie, chciałam też dołożyć męża, ale powiedział mi, że nie będzie częścią tej maskarady, o 🙂 .
A oto i jej skutki 🙂 .

 

Kurtka Alpha Industries, spodnie Zara, top Zara, buty United Nude, okulary retro Ray Ban Aviator, torebka Uterque

 

A tu pozowałam prawie jak Jim Morrison w sesji „Young lion” 🙂 .

 

Design Week Milan 2016. Czym żyło miasto?

Odpowiadając na pytanie tytułowe trzema słowami, miasto żyło jednym wielkim dizajnem. Jak co roku, w 3 głównych strefach (o których więcej pisałam tutaj) i wielu innych miejscach odbywała się niezliczona liczba imprez artystycznych, wystaw, instalacji i wszystkiego tego, co dla mocno stąpającego po ziemi obywatela jest bardzo awangardowe 🙂 .
Zawsze zastanawiam się, czy jest się w stanie, podczas tego tygodnia, zobaczyć wszystko, chodząc dzielnie od rana do nocy. I zawsze stwierdzam, że nie. Dlatego już przestałam się stresować i wybieram te wystawy czy wydarzenia, które wydają mi się najciekawsze.
Tak też zrobiłam w tym roku. A spośród nich, wybrałam moich faworytów, o których tutaj napiszę.

Uwaga, dygresja, jak ja lubię pisać tego bloga. Mogę sobie podsumować, pospisywać, popisać do woli o tym, co fajnego w życiu zobaczyłam i przeżyłam. Zawsze męczyłam rodzinę, znajomych, nieznajomych w tramwaju, kolejce po mięso, na spacerze z psem, którego nie mam, jakimiś abstrakcyjnymi opowieściami i wszyscy musieli udawać, że słuchają czy na dodatek rozumieją. A teraz wolna wola, kto chce, to czyta, kto nie, to nie. Swoją drogą myślę, że większość i tak nie czyta, tylko ogląda obrazki 😉 . Koniec dygresji.


#1. Wystawa Nike „The nature in motion”

Miało być o wielkim designie i wysokiej sztuce, a tu znowu buty 🙂 . Ale za to jakie i w jakim kontekście! Ta wystawa zrobiła na mnie największe wrażenie.
Nike po raz pierwszy była obecna na tej imprezie. Jak mówią przedstawiciele firmy, wiele lat przyjeżdżali do Mediolanu, aby podpatrywać trendy i zjawiska . I w tym roku, postanowili „nawiązać dialog” ze związanym z designem środowiskiem międzynarodowym. W ten sposób chcieli pokazać się z kreatywnej, innowacyjnej i eksperymentalnej strony.

Wystawa została zorganizowana w przemysłowych przestrzeniach na południu miasta. Sale wydzielono poprzez ułożone jak cegły białe pudełka po butach Nike, które tworzyły ściany.

Do współpracy zaproszono 10 zewnętrznych międzynarodowych projektantów. Każdy z nich miał pokazać swoją interpretację „naturalnego ruchu” poprzez różne media.

W ten sposób powstały między innymi perkusja z innowacyjnego materiału Flyknit, pufy ze sznurówek czy instalacja świetlna inspirowana ruchem gałęzi drzew na wietrze.

[envira-gallery id=”1672″]

Ostatnie kilka sal było poświęcone wystawom, przygotowanym przez wewnętrzny zespół kreatywny Nike. Pokazano artystyczną i eksperymentalną stronę prac nad naturalnym ruchem, która obejmowała między innymi instalację z najnowszymi butami Nike Free RN Motion Flyknit drukowanymi w technologii 3D.

[envira-gallery id=”1678″]

Ostatnia sala wypełniona była 30 parami eksperymentalnych butów, które też nawiązywały do interpretacji naturalnego ruchu i szybkości. Najbardziej spodobały mi się buty na wałkach do włosów czy separatorach do pedicure 🙂 . I chyba nie byłyby dla mnie zbyt eksperymentalne 😉 .

[envira-gallery id=”1685″]

 

#2. Nendo i ich 50 krzeseł oraz „Nieoczekiwane Powitanie” by Moooi
Kolejne 2 świetne wystawy. Pierwsza przygotowana przez prawdopodobnie najbardziej znane obecnie japońskie studio Nendo, pokazująca instalację 50 krzeseł inspirowanych japońską Mangą. Było coś magicznego w tej wystawie, tym bardziej że mieściała się na dziedzińcu klasztoru Chiostro Minore di San Simpliciano. Wszystkie krzesła były wykonane z metalu, w tym samym kolorze, różniły się jedynie kształtami.

[envira-gallery id=”1695″]

Wystawy Moooi przy Via Savona 56 weszły już do stałego grafiku mediolańskiego tygodnia. Tym razem po raz 4., pokazano nowe, odważne produkty marki, takie jak pionowo ustawione kanapy tworzące oryginalne siedziska czy lampy w kształcie ptaków z origami. I wszystko, jak zawsze w zaskakującej teatralnej scenografii,  z oprawą wielkoformatowych fotografii  Rebecci Bathory.

[envira-gallery id=”1715″]

#3. Duńska ekspansja Hay 
Hay to jest jedna z moich ulubionych wśród ulubionych marek. Wiem, że mówię tak o co drugiej skandynawskiej firmie meblowo- wnętrzarskiej, ale w tym przypadku to jest naprawdę prawda 😉 . W tym roku w Mediolanie stworzyli prawdopodobnie jedną z większych ekspozycji w ramach FuoriSalone czyli właśnie na imprezach towarzyszących. Na przestrzeni ponad 2000 m2, zrobili prezentację swoich produktów wraz z oświetleniową marką Wrong London, dzieląc przestrzeń na ukryte w dole pokoje, do których schodziło się schodami z poziomu głównej ekspozycji. Dodatkowo stworzony został sklep, w którym na miejscu można było kupić akcesoria marki. Na zewnątrz budynku, pokazano nowości- meble outdoorowe, zaprojektowane przez braci Ronana i Erwana Bouroullec. Wszystko razem tworzyło spójną i bardzo estetyczną prezentację.

[envira-gallery id=”1719″]

Jedynie, rysą na szkle stał się fakt, że mój ulubiony fotel Uchiwa przy siadaniu boleśnie uderza poprzeczną belką o łydki 🙁 . I mam kategoryczny zakaz zakupu, wydany przez mojego męża. A przecież wydawało się, że jest taki śliczny, minimalistyczny i optymalny. I co ja teraz biedna pocznę?
Niestety, wracamy tym samym do punktu wyjścia, że design to nie tylko wygląd, ale funkcja i wygoda, ach..

[envira-gallery id=”1723″]

I to już na tyle z moich tegorocznych dizajnersko- mediolańskich przemyśleń. Widziałam jeszcze całe mnóstwo innych, bardzo ciekawych i awangardowych rzeczy oraz wystaw. Zawsze też podziwiam wszystkich twórców, którzy dzielnie cały tydzień z uśmiechem na ustach prezentują swoje prace, opowiadając po raz tysięczny te same historie. Oczywiście, znajdą się i tacy bez uśmiechu, ale do nich wtedy większość chyba jednak nie podchodzi 😉 . Bo tak jak ważny jest design, kreatywność, innowacja i 1500 innych, obecnie na fali, cech, to tak samo trzeba mieć dystans do siebie, środowiska kreatywnego i całego biznesu. Czyli jednak „zrównoważony” pozostanie nadal słowem klucz. Nawet w Mediolanie.

 

 

 

Design Week Milan 2016. Jak wygląda świat designu według trendsetterów?

Jeśli ktoś czuje się zagubiony już samym tytułem, to zapraszam do zerknięcia w mój poprzedni wpis  o dorocznym tygodniu designu w Mediolanie.

W skrócie, Mediolan w kwietniu staje się stolicą designu. Na targi mebli isaloni zjeżdzają wszystkie najbardziej liczące się marki, związane z wnętrzarstwem i wyposażeniem wnętrz. A wiele nowych, innowacyjnych, czy bardziej offowych projektantów i producentów pokazuje swoje wyroby na wystawach, przestrzeniach artystycznych czy wydarzeniach odbywających się podczas Design Week’u, w różnych częściach miasta.

Właśnie skończyła się 55. edycja targów. Byłam, zaliczyłam i wróciłam. I jak co roku, myślę sobie „Boże, jakie ludzie robią świetne rzeczy” czy „O ja cię, ilu jest kreatywnych i zdolnych ludzi na świecie”!
Pobyt w takim miejscu, mimo, że już po raz piąty, ma na mnie zawsze inspirujący wpływ. Chociaż też, nie ukrywam, jest lekko przytłaczający, ze względu na ogrom doznań w tak krótkim czasie.

Dlatego muszę wszystko jeszcze raz powoli przetrawić. I ten wpis mi w tym pomoże. Usystematyzuje moje wrażenia. Na świeżo pozwoli mi pospisywać, co właściwie wydarzyło się w tym roku w Mediolanie. Bo co ciekawe, nie jest to takie oczywiste. Z kimkolwiek nie rozmawiam, kto odwiedził tydzień dizajnu, każdy widzi inne rzeczy. To jest niesamowite, że nawet czytając wiele relacji w mediach, mam wrażenie, że byłam na innej imprezie 🙂 .


Zapraszam więc na moją subiektywną i bardzo osobistą wycieczkę po świecie dizajnu.

Będzie miała dwie odsłony. Pierwsza o trendach, a druga o tym, co mnie urzekło podczas najbardziej dizajnerskiego tygodnia w roku.

#1. Trendy na targach isaloni według moich ulubionych marek meblowych
Z pełną świadomością, użyłam słowa „moich ulubionych”. Ponieważ próba podsumowania trendów, bazując na liczbie wszystkich 2300-tu wystawców jest zbyt karkołomna. A o moich ulubieńcach, których obserwuję bacznie od kilku lat, mogę pisać z większą swobodą i przyjemnością.

Na wstępie, dwa słowa od matki prowadzącej. Jestem fanką, mówiąc najbardziej przystępnie i niezbyt fachowo, nowoczesnego wzornictwa. Uwielbiam skandynawską prostotę, ale też współczesny włoski finezyjny design, francuską czy niderlandzką stylistykę. Ale geolokalizacja wzornictwa to jest tylko część całości. Jest wielu producentów łączących różne wpływy, których podziwiam za mądry, zrównoważony (słowo klucz we współczesnej nomenklaturze 🙂 ),  a zarazem piękny design.
Piszę o tym dlatego, że tak jak już wspominałam w poprzednim wpisie, nie znajdziecie tutaj informacji o trendach w klasycznym i, używając mediolańskiego nazewnictwa, „luksusowym” wnętrzarstwie. Nie odwiedzam tych stoisk, nawet nie wchodzę do tych hal. A właściwie, trochę skłamałam. Na sam koniec targów weszłam do jednej, żeby przekonać się, czy może coś jest w stanie mnie tam zatrzymać. I po raz kolejny, szybko z niej uciekłam. Nie jest to mój świat, ani moja stylistyka. Jest zbyt „na bogato i pałacowo”, jak na mój mało burżuazyjny gust 😉 .

KOLORY, przede wszystkim.
W tym roku jest to wyjątkowo widoczny trend. Definitywny koniec ery smutnych szarości i beżu oraz dominujących ciemnych barw. Niech żyje wesoły i optymistyczny design! Pastele, brudny i malinowy róż, błękit i turkus, trawiasta zieleń, kilka odcieni niebieskiego i granatowego, pomarańcz i ceglasto-rudy. Ożywiają każdą aranżację, nawet jeśli bazowe meble są bardziej stonowane. A jeśli nie na meblach czy dodatkach, to wtedy na ścianach czy dywanach.
Widać to szczególnie u:

– dużych włoskich marek takich jak Moroso, Zanotta, Arper
[envira-gallery id=”1579″]

– jednej z moich ulubionych wśród ulubionych, włoskiej Casamania
[envira-gallery id=”1592″]

– hiszpańskiej Kettal

[envira-gallery id=”1595″]

– skandynawskich Muuto oraz zrzeszonych pod hasłem #swedenplays kilku mniejszych, bardzo ciekawych producentów:
A2 Designers, Ateljé Lyktan, Bsweden, By Rydéns, David Design, Fibers & Friends, Fogia, House of Dagmar, JI Jonas Ihreborn, Johanson Design, Nola, No-Sir, NTK, Ogeborg, Pholc, TreCe

[envira-gallery id=”1598″]

DREWNO, forniry, okleiny i okładziny naturalne.
Ten trend trwa już jakiś czas. Wydaje mi się, że najliczniej występował dąb, jesion i orzech. I też bardzo często w kolorowym, malowanym wykończeniu (zgodne z tendencją opisaną powyżej).
Praktycznie, każdy producent pokazał coś w drewnie. Tak jak parę lat temu dominowały wykończenia lakierowane na jednolity, najczęściej zachowawczy kolor, tak teraz ten trend jest właściwie niewidoczny. Natura w połączeniu z kolorami zdominowała targowy krajobraz.

– przykład- niemiecka marka Zeitraum
[envira-gallery id=”1601″]

Łączenia struktur, faktur i wykończeń.
Przy meblach tapicerowanych, połączenie w jednym meblu czy zestawie różnych rodzajów i struktur tkanin z nowatorskimi materiałami wykończeniowymi, sznurkami , piórami i skórami. W przypadku mebli twardych, zestawienie drewna, laminatów, elementów malowanych, blachy, kamieni naturalnych czy plastiku. Łączy się wszystko ze wszystkim, nawet w najmniejszych elementach.

Moim ulubieńcem jest hiszpańska marka Sancal, która mistrzowsko połączyła przeróżne faktury tkanin i materiałów wykończeniowych w swoich kanapach, fotelach i stolikach.
[envira-gallery id=”1604″]

Innym przykładem  jest duńska firma &tradition.

[envira-gallery id=”1610″]

Retro, lata 50-te, 60-te i 70-te w nowoczesnym wydaniu.
Ten trend także już mocno zagościł nie tylko w mediolańskim krajobrazie. Retro formy foteli, stelaży, nóżek w bardziej współczesnym wydaniu, czy w połączeniu z prostymi, minimalistycznymi formami. Szczególnie mocny trend dla małych, kompaktowych foteli i siedzisk.

– kolejna fantastyczna duńska marka Carl Hanssen and son
[envira-gallery id=”1615″]

Ciekawe i inspirujące mniejsze marki meblowe.
Jestem wielką fanką młodych, mniejszych i odważnych marek meblowych. Podziwiam ich kreatywność i świeże spojrzenie na branżę, w której praktycznie wszystko już było. A jeżeli udaje im się zainstnieć w Mediolanie, to oznacza, że są nie tylko zdolni, ale bardzo wytrwali i konsekwenti w swoim działaniu. Przykładem takich producentów jest francuska marka La Chance, która postawiła na współpracę z międzynarodowymi projektantami i w tym roku, po 4 latach działalności, pokazała się w głównych mediolańskich halach.
Obok nich, zaprezentowała się inna młoda i bardzo spójna marka francuska Harto.

[envira-gallery id=”1624″]

Bardzo ciekawe są też stoiska, na których łączą siły mniejsi producenci z danego kraju. Fantastycznym przykładem w tym roku były marki czeskie, duńskie czy francuskie. Niestety, ciągle nie mamy podobnej krajowej reprezentacji. Mam co do tego własne przemyślenia, ale podzielę się nimi kiedy indziej. Bo to temat rzeka. Amazonka nawet 😉 .

[envira-gallery id=”1621″]

W kolejnej mediolańskiej odsłonie, przeniesiemy się w bardzo artystyczne, innowacyjne i odlotowe klimaty. Opowiem między innymi o wystawie, która zrobiła na mnie największe wrażenie. Do teraz o niej myślę. Tak jak i o wielu innych zaskakujących oraz inspirujących przedmiotach i wydarzeniach. I chyba, jak co roku, przez kolejne 12 miesięcy będą do mnie wracać te mediolańskie obrazy.

PS. A oto i kolejny mediolański wpis: http://cosmicflower.pl/design-week-milan-2016-wyglada-swiat-designu-wedlug-trendsetterow/ Enjoy!

Pożyczona męska bejsbolówka w wiosennej stylizacji

Liczyłam na słoneczną plenerową sesję. Miało być zwiewnie, kobieco i wiosennie. Miałam pląsać po łące, czego nienawidzę i nigdy w życiu nie robię 😉 . Może nawet zamoczyłabym stopę w strumyku czy innym akwenie wodnym, jak jakaś bohaterka „Nad Niemnem”, czy innej podobnie fascynującej powieści. Albo wpadłabym w jakieś szuwary i doszczętnie zniszczyła zwiewną lnianą kieckę, tracąc bezpowrotnie zgrzebny wianek z kaczeńców …
Ale, niestety, ku mojej wielkiej rozpaczy, pogoda pokrzyżowała plany. I sesja z łąki przeniosła się do dżungli. Tylko, że miejskiej. Wianek z kaczeńców został zastąpiony męską bejsbolówką, zwiewna suknia parką i jeansami, a bose stopy adidasami.
Efekty tej transformacji możecie ocenić sami.

 

 

Jedynie motyw kokardek na plecach był namiastką tej kobiecej, wiosennej, niedoszłej sesji 🙂 .


PS. Kiedy czytacie ten wpis, to jestem właśnie w Mediolanie na Design Week 2016. O poprzednim pisałam tutaj . Przywiozę nowe inspiracje i pokażę trendy. Stay tuned! Addio!