To jest wpis o problemach pierwszego świata. A dokładnie, o trudnych podróżniczych wyborach, na pewnym etapie życia.
Do około połowy tego roku wiedziałam, że muszę uzbroić się w cierpliwość. Że w naszym zawodowo- biznesowym życiu dzieją się na bieżąco rzeczy, które determinują rozwój kolejnych miesięcy i mocno stopują robienie dalszych planów. Ogólnie nie narzekam, bo na możliwość życia łączącego pracę z podróżowaniem czekałam właśnie większość mojego życia 🙂 .
Cierpliwość w moim przypadku to trudna sprawa. A szczególnie taka połączona z brakiem możliwości planowania wyjazdów na kolejne miesiące.
W rezultacie jakoś mi się to udało, bo gdzieś po drodze przez te pierwsze pół roku byliśmy w Stanach i krążyliśmy trochę po Europie.
Ale jak już minęła magiczna data 30. czerwca, a ja ciągle nie wiedziałam co mnie czeka do końca roku, to zaczęłam odczuwać lekką frustrację. Ponadto, zaczęły się szkolne wakacje, które, chcąc nie chcąc, mając dziecko w wieku szkolnym, musimy brać pod uwagę.
Co jest jeszcze ciekawe przy prowadzeniu wyjazdowego życia. Że tak właściwie w naszym słowniku nie istnieje słowo „urlop”. Bo łącząc na co dzień pracę z wyjazdami po świecie, można powiedzieć, że jakaś forma urlopu jest na stałe wpisana w nasz styl życia. Za to pracując kiedyś na etacie, byłam bardzo biegła z „pozostałą ilością dni urlopu do wykorzystania”. Nie powiem, żebym tęskniła za tymi czasami 😉 .
Ale jest jedno zagrożenie takiego stylu życia. Właściwie na taki urlop z prawdziwego zdarzenia, kiedy człowiek się naprawdę odcina od pracy i całkowicie resetuje, nie ma raczej szans i też gotowości.
I tak z tą lekką frustracją i narastającym niepokojem trwałam do przedwczoraj. Bo wreszcie usłyszałam te magiczne słowa, że „możemy zaplanować jakiś niezwiązany z biznesem wyjazd w sierpniu”.
Jak ja uwielbiam takie chwile. Od razu podobno widać błysk w moim oku. Dwa razy takich rzeczy mi mówić nie trzeba. Potrafię w sekundę rzucić wszystko inne i zabrać się do organizacji.
I wiecie co się wtedy stało?
Siedząc przed kompem z tysiącem otwartych zakładek dotyczących wyjazdów, biletów lotniczych, blogów podróżniczych i tym podobnych, zdałam sobie z czegoś sprawę.
Że najtrudniejsze są wybory.
Przez większość życia każdy z nas za czymś goni i o czymś marzy. A tak naprawdę, to często trudniejsze jest dokonywanie właściwych dla siebie wyborów, jak już osiągnie się pewien etap czy cel w życiu.
Bo gdybyś tak, drogi Czytelniku, mógł w tym momencie wybrać każdą destynację na świecie, nie patrząc za bardzo na kwestie finansowe? To wiedziałbyś od razu, dokąd jechać i jak najlepiej spędzić ten czas? I czy na pewno nie żałowałbyś tego wyboru po fakcie? Finansowo, nie jest to mój przypadek, dla jasności i wiedzy urzędu skarbowego 😉 .
Ale kwestie finansowe są tak naprawdę drugorzędne. Bo czy operujemy mniejszym czy większym budżetem, nie ma to większego znaczenia. Dla wielu osób wydać średnią krajową na wyjazd może być tak samo trudne i stresujące, jak dla osoby majętnej- równowartość średniej klasy samochodu.
A poza tym, „how much is enough”, cytując bohatera filmu „Wall Street”?
[envira-gallery id=”2503″]
I teraz stanęłam przed takich właśnie wyborem. Gdzie tak naprawdę chciałabym w tym konkretnym momencie pojechać?
Czy przyjąć strategię, jechać tam, gdzie jeszcze nie byłam?
Czy zrobić szybki test na spontaniczną odpowiedź, w jakim miejscu na świecie chciałabym teraz być i dlaczego?
Czy może jednak zrobić analizę miejsc w których już byłam i wybrać to, z którego mam najlepsze wspomnienia?
Na marginesie, ostrzegałam, że będzie o rozwiązywaniu first world problems.
Jakbym miała odpowiedzieć na to pytanie 10, 15 lat temu, to z całą pewnością, wybrałabym nową, nieznaną destynację.
Dobrze pamiętam jedną sytuację z mojej podróży na Kubę 7 lat temu. Do autobusu jadącego na lotnisko wsiadł starszy pan w wieku około-emerytalnym, Niemiec. Żegnało go kilka osób z obsługi hotelu, mówiąc do niego po imieniu, że za kilka miesięcy znowu się zobaczą. Później okazało się, że był to jego siódmy pobyt w tym hotelu.
Pierwsza moja wtedy myśl, że to jest „bez sensu” jeździć ciągle w to samo miejsce. Że „za te same pieniądze” może zobaczyć tyle ciekawych miejsc w Azji, Afryce czy chociażby właśnie na Karaibach.
Ale jak teraz sobie o tym myślę, to jestem w stanie doskonale zrozumieć takie podejście. Bo może ten człowiek odnalazł swoje miejsce na ziemi? Bo może widział już wystarczająco dużo, żeby dalej nie szukać? A może robi to po prostu z wygodnictwa i niczym się nie przejmuje?
W każdym z tych przypadków, najważniejsze, według mnie, jest jedno. Żeby podjąć zgodną ze sobą decyzję.
Mam często wrażenie, że w tak zwanych naszych czasach, nie jest łatwo o takie właśnie, w sumie banalne, podejście. Tak, jak w wielu innych dziedzinach. Działania nastawione są na efekt, a nie własne spełnienie i odwagę, że robię coś, „bo naprawdę lubię to”.
Że z podejściem do podróżowania i spędzania wolnego czasu jest trochę tak, jak powiedział mój zaprzyjaźniony projektant w kontekście jednego mebla: „to jest design pokolenia instagrama i pinteresta. Czyli nastawiony na obrazek, publikację i hajp.”
A w przypadku podróży, tym bardziej łatwo teraz tę granicę gdzieś przekroczyć. I zamiast przeżywać, chłonąć i doświadczać, patrzymy na świat przez obiektyw czy ekran. Żeby potem kolejne godziny spędzić na edycji i publikacji tych zdjęć dla świata. Bo przecież dopiero wtedy następuje satysfakcja i spełnienie.
Można mi w tym momencie zarzucić, że robię dokładnie to samo, pisząc bloga i prowadząc profile społecznościowe. Ale powiem Wam coś całkiem szczerze. Że tak naprawdę, ja to wszystko robię bardzo dla siebie. Że na tym etapie życia, mam już ogromny dystans do wszystkiego wokół i przestałam się już spinać. Mam przy tym to ogromne szczęście, że moi najbliżsi mają podobne podejście. A dodatkowo, los sprzyja odważnym. I w to akurat wierzę.
I chyba na stwierdzenie, które często słyszę od wielu ambitnie podróżujących znajomych, że „znowu jedziesz na plażę, ale nuda”, odpowiem. Jadę tam, gdzie chcę i będę robić to, co mi się podoba tu i teraz. Tylko fakt, że muszę przez najbliższe kilka dni odkryć, co to dokładnie jest 🙂 .
Dzisiaj oprócz stylizacji, trochę przydatnej wiedzy.
Takiej praktycznej, dla ciężko (i trochę mniej) pracujących e- zakupoholików. Takich, do których sama się szczerze i otwarcie zaliczam.
# ootd inaczej zwany strojem dnia
Kocham minimalizm. Zarówno w modzie, jak i w design’ie czy wnętrzach. Proste formy, czystość, puste przestrzenie i powierzchnie, rezygnacja ze zdobień i nadmiaru kolorów. Takie ukojenie dla oka i wyciszenie dla duszy.
Ale jeszcze bardziej kocham minimalizm z pazurem. Takie połączenie prostej formy z tym czymś, jakimś elementem zaskoczenia, ozdoby. Z takim po prostu… detalem.
„Detal” słowo klucz we współczesnym projektowaniu. Bo co innego może wyróżnić i nadać charakteru dobrze zaprojektowanemu produktowi, meblowi, elementowi garderoby, we współczesnym gąszczu dóbr wszelakich?
I takim detalem, który mnie ostatnio urzekł, jest falbana.
A właściwie zaskakujące jej umiejscowienie w, całkowicie prostej w formie, bluzce. Bo nie z przodu w formie żabotu, ani u dołu jako przedłużenie, tylko na ramionach.
Taka nowoczesna odmiana skrzydeł a’la polska husaria. Ot, takie luźne skojarzenie, w nawiązaniu do ostatnich wydarzeń na Euro 2016 🙂 .
Idąc dalej tym tropem i mojej, chyba jednak dalekiej od minimalizmu, słabości do wszelkiego typu koronek, falban, świecideł- kolejny detal. Tym razem frędzle. Przy butach.
Trend od zeszłego sezonu i ciągle mocno widoczny w wielu elementach garderoby. Już nie tylko w duchu „boho” czy inspiracji stylem indiańskim bądź kowbojskim. Frędzle dodawane są także do rzeczy eleganckich i ponadczasowych.
Moje odkrycie z poprzedniego roku, to właśnie buty na obcasie z odkrytymi palcami, z pastelowo- różowej skóry o zwierzęcej strukturze. Z „frędzlowym pędzlem” wzdłuż obcasa.
I żeby już nie było zbyt dużo szczęścia i detali naraz, całość łączą proste, czarne jeansy rurki do kostki. Oraz moja ostatnio ulubiona, mała, tektoniczna, czarna torebka ze skóry.
Blady, różowo- łososiowy nie jest chyba jednak łatwym kolorem w stylizacji. Nie mam na to jakiś twardych danych, tylko własne doświadczenie i kobiecą intuicję 😉 . Ta bluzka jest obecnie moją jedyną częścią garderoby w tym kolorze.
Spodobało mi się zestawienie tego bladego różu z ceglastą ścianą i tym dominującym „rudym” w otoczeniu.
Połowę rzeczy, które mam w tej stylizacji, kupiłam online.
Jest to i tak stosunkowo niski procent, jak na moje praktyki. Większość ubrań, butów i akcesoriów nabywam obecnie w sklepach oraz na platformach internetowych. Z czego, coraz więcej przez urządzenia mobilne.
W przypadku niektórych marek, nie wiem nawet jak wyglądają ich stacjonarne sklepy firmowe, bo w nich nigdy nie byłam. I prawdopodobnie, nigdy nie będę.
# przydatna wiedza dla e- zakupoholików i nie tylko
Zaciekawiły mnie ostatnie wyniki badań dotyczące rynku m-commerce w Polsce, opublikowane przez ekomercyjnie.pl, na podstawie międzynarodowego badania, przeprowadzonego w 10 krajach na zlecenie RetailMeNot- największego na świecie centrum zakupów online.
Według raportu:
– w latach 2013-2016 obroty polskiego rynku m- commerce (przez telefony i tablety) zwiększą się w sumie ponad sześciokrotnie. W samym 2015 roku wzrosły ponad dwukrotnie (109%) i już prawie 6 milionów Polaków, czyli 16 procent społeczeństwa robi zakupy m-online.
– już blisko 30% polskich e-klientów sięga po urządzenia mobilne. Liczba m-kupujących jest wyższa niż nawet we Włoszech lub w Hiszpanii.
Dla porównania, według ekspertów Sociomantic Labs, wartość całego rynku handlu internetowego w Polsce wzrośnie w roku 2016 do blisko 36 mld zł, a w ciągu najbliższych 5 lat podwoi się.
Jak pokazują estymacje, do końca dekady wartość rynku e-commerce w Polsce będzie bliska 10 proc. udziału w całym handlu.
Jeszcze bardziej imponujące są prognozy europejskie. Według nich, już w 2020 roku e-zakupy będą odpowiadać nawet za 45 proc. przychodów ze sprzedaży ogółem w Europie.
Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie są to bardzo dobre wieści. I to z kilku względów.
Przede wszystkim, otwiera to nieograniczone możliwości dla, nazwijmy to, „zakupowego egalitaryzmu”. Nie trzeba być mieszkańcem dużej miejscowości, z często bezsensownie ogromną ilością centrów handlowych, aby mieć możliwość zakupu wybranego produktu. Ba, nie trzeba nawet być mieszkańcem danego kraju, bo już większość platform i świadomych e- sklepów organizuje wysyłki do Polski. Nawet z USA, o czym ciągle wiele osób nie wie.
Sama e- prezentacja produktów jest na coraz wyższym poziomie. Już normą stały się świetnej jakości zdjęcia, opisy, video, aranżacje, podpowiedzi stylistyczne. Sklepy dbają o intuicyjne i estetyczne interfejsy, z technologicznie rozwiniętymi systemami zarządzania zawartością.
I właśnie wspomniane zakupy mobilne, nareszcie też zaczęły mieć „ręce i nogi”. Strony responsywne czy profesjonalne wersje mobilne są już na porządku dziennym, nawet w mniejszych e-sklepach.
Generalnie, zakupowe e-eldorado 🙂 . Tylko wiecie co mnie jeszcze wkurza?
Wkurza mnie fakt, że dostęp do internetu jest ciągle stosunkowo ograniczony, zarówno w Europie, jak i wielu rozwiniętych krajach świata. Że na lotniskach, dworcach, w miejscach publicznych nie ma często darmowej sieci wifi czy hot spotów.
A już szczytem wszystkiego jest płatna sieć w hotelach. I to bardzo często sieciowych czy wysokiej klasy.
Moja zasada- do takich hoteli do prostu nie jeżdżę. A kryterium wyszukiwania „darmowe wifi” jest u mnie na liście top wymagań.
No bo co w końcu, kurczę blade, mamy przecież 21 wiek!
Chyba nie ma drugiego takiego kraju i narodowości, o których krąży tyle stereotypów. Zarówno tych pozytywnych, jak i mniej pozytywnych. A może nawet więcej tych „mniej” 😉 .
W moim przypadku było podobnie. Przed pierwszym wyjazdem do USA miałam w głowie mnóstwo wyobrażeń o Amerykanach i „mądrości ludowych” dotyczących Ameryki. A, że coś jest tanie, coś jest drogie. Albo, że wszyscy jedzą śmieciowe jedzenie i tyją na potęgę podczas pobytu. A w ogóle, to wszyscy się sztucznie uśmiechają, mimo że nikt się nie lubi. I wiele, wiele innych.
Postanowiłam skonfrontować kilka faktów i mitów. Takich, których podczas moich miesięcy spędzonych w Stanach, wielokrotnie miałam okazję doświadczyć.
Będzie trochę tendencyjnie, ponieważ, jak już może wiecie, jestem ogólnie fanką amerykańskiego stylu życia. Szczególnie w Kalifornii 🙂 .
Zacznę od takiej krótkiej przypowieści.
Moja miłość do USA narodziła się najprawdopodobniej w latach 80-tych. Złożyło się na to kilka okoliczności.
A głównie, tęsknota do lepszego świata dziecka zza żelaznej kurtyny, otwartego na świat i na tyle znającego angielski, żeby rozumieć, jak kolorowo i inaczej może wyglądać życie.
W tym czasie, mój „amerykański” kontakt był tym bardziej wzmożony. Mój tata pracował wtedy w Nowym Jorku. I właśnie jego relacje, zdjęcia, listy i nagrania na kasety magnetofonowe (kto wie, co to takiego, ręka do góry 🙂 ) w bardzo dużym stopniu ukształtowały moją wizję Ameryki.
Dla jasności, nie był to jednoznacznie pozytywny obraz.
USA, Nowy Jork, dworzec Grand Central Station
# Śmieciowe i tanie jedzenie
I właśnie jednym z takich mocno zakorzenionych wyobrażeń było to, dotyczące jedzenia. W skrócie, że jedzenie w Ameryce jest ogólnie tanie. W tamtych czasach, śmieciowe jedzenie nie było jeszcze aż tak śmieciowe. Ta opinia, w mojej głowie, zrodziła się gdzieś później, na podstawie ogólnych przekonań i obserwacji.
Jadąc pierwszy raz do Stanów kilka lat temu, byłam święcie przekonana, że po pierwsze, budżet „na jedzenie” nie musi być jakoś specjalnie duży, bo przecież „jest tanio”. A po drugie, że na bank przytyję i będę zmuszona jeść te śmieci, nie mając alternatywy.
W rzeczywistości, ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Co więcej, podczas każdego mojego pobytu w USA chudnę, a na jedzenie wydaję całkiem spore budżety.
Wnioski, jakie wyciągam z tych doświadczań są głównie takie.
Jak chcesz jeść naprawdę tanio, to jak najbardziej masz taką możliwość. Wtedy głównie musisz wybierać między fast foodami, żywnością genetycznie modyfikowaną czy jedzeniem ulicznym. Ważny fakt, że żywność GMO nie musi być w Stanach znakowana przez producentów. Jedynie dostawcy produktów niemodyfikowanych, opisują swoje produkty jako „non GMO”. Co ważne, nie jest to jednoznaczne z żywnością ekologiczną.
I jest ta druga strona medalu. Jeśli chcesz jeść naprawdę „organicznie” i zdrowo, to prawdopodobnie w żadnym innym kraju na świecie, nie masz aż tylu możliwości.
Sklepów ze zdrową żywnością, gdzie każdy produkt jest „organic” i „non GMO” jest w Kalifornii bardzo dużo. Wielkość tych sklepów i różnorodność asortymentu jest też ogromna. Przykładowo, cała jedna długa „alejka” w takim sklepie potrafi być wypełniona tylko napojami roślinnymi.
Najbardziej znaną eko- siecią jest mój ulubiony „Whole Foods Market” ( o którym wspominałam już w poście dotyczącym 10 rzeczy, które musisz zrobić w LA) czy „Trader Joe’s”. W „normalnych” sklepach wielkopowierzchniowych, też są całe, duże eko- działy.
Wiele restauracji, w stanach bardzo rozwiniętych i „świadomych”, typu Kalifornia czy Nowy Jork, też serwuje tylko organiczną żywność, bądź genetycznie niemodyfikowaną i pozyskiwaną lokalnie.
I tu dochodzimy do drugiego argumentu tego akapitu, mianowicie cen.
Mówienie, że coś jest tanie czy drogie jest zawsze ryzykowne. Bo wiadomo, że wszystko jest bardzo subiektywne. Ale starając się być w miarę obiektywnym, można powiedzieć jedno.
Organiczne i zdrowe jedzenie jest w Stanach stosunkowo drogie.
Jest średnio 50% droższe od „zwykłego”, a nierzadko nawet dwukrotnie.
Ma to, według mnie, swoją zaletę. Zakupy są bardzo przemyślane, a posiłki optymalnie zbilansowane 😉 .
Bo niestety, tutaj wybór często jest dość jasny. Jak nie kupuje się produktów organicznych, to jest się często skazanym na niedobrej jakości żywność genetycznie modyfikowaną.
W Europie, tym bardziej w Polsce, pod tym względem mamy jeszcze dużo lepiej. Tych odcieni szarości między jednym a drugim biegunem jest jeszcze o wiele więcej.
Rozpisałam się o tym jedzeniu. A i tak można temat dużo bardziej rozwinąć. Pozostając przy cenach, kolejny powszechnie panujący pogląd.
#Tanie, markowe ubrania
Jadąc pierwszy raz do USA na 2 miesiące, wzięłam stosunkowo niewiele ubrań. Planowałam duże, tanie i markowe zakupy. Skończyło się na tym, że wróciłam z kolejną walizką, ale zupełnie nietanich ubrań i butów.
To już nie te czasy, jak mawia klasyk, że wszystkie ciuchy w Stanach są atrakcyjne cenowo dla Europejczyka, a szczególnie Polaka. Kurs dolara przez ostatnie 10 lat wzrósł dwukrotnie. Łezka się w oku kręci, gdy wspomina się przelicznik poniżej 2 złotych za 1 USD. No chyba, że się w dolarach zarabia, a wydaje w Polsce 😉 .
Markowe ubrania sportowe bywają tańsze, ale głównie w outletach i na wyprzedażach. Tych ostatnich w USA jest akurat bardzo dużo i też bez specjalnych okazji.
Co do outletów, to już wiele osób ma tę świadomość, jaki jest mechanizm. W większości przypadków, firmy odzieżowe produkują inny asortyment pod kątem outletów. Oczywiście, zdarzają się też końcówki serii czy regularne produkty z poprzednich sezonów.
Typowo amerykańskie marki modowe, uważane w Europie za luksusowe, takie jak Tommy Hilfiger, Michael Kors, Ralph Lauren czy Donna Karan szczególnie przodują w takich działaniach. Do outletów puszczają inny asortyment, gorszej jakości i o słabszym wzornictwie. Ale dzięki temu, praktycznie każda osoba widziana w Stanach na ulicy ma jakąś rzecz tych właśnie marek.
Warto wspomnieć jeszcze o jednym fakcie.
Wybór modeli, kolorystyki i rozmiarówki jest z reguły większy niż w Europie. Dotyczy to szczególnie butów sportowych.
Ponadto, część asortymentu firmowych marek dostępna jest jedynie na rynku amerykańskim. Świetnym przykładem są tutaj rzeczy dla dzieci. Duże firmy sportowe produkują linie dziecięce, które w Europie są nie do dostania. Przykładowo, amerykańska sieć sklepów sportowych „Foot Locker” ma też swój oddział „Foot Locker Kids”, a w nim ogromny wybór ubrań i butów sportowych już dla niemowlaków, aż do rozmiarówki młodzieżowej.
Jak już jesteśmy przy dzieciach…
# Amerykański luz i stosunek do dzieci
Mimo naprawdę dużego życiowego luzu wielu Amerykanów i nie wtrącaniu się w sferę wolności drugiej osoby, sytuacja się trochę zmienia, jeśli chodzi o dzieci.
Tutaj żarty, mówiąc krótko, się kończą.
Obrazek, kiedy dziecko w wieku przedszkolnym czy wczesno- szkolnym sobie samo idzie ulicą, bawi się na placu zabaw czy jedzie na rowerze bez asysty dorosłego jest praktycznie niedopuszczalny.
Podczas naszego pobytu w Nowym Jorku, mieliśmy kilkukrotnie zwracaną uwagę, żeby nasze, wtedy 5. letnie, dziecko trzymało się rodzica. Z reguły, mówili to policjanci, w bardzo przyjazny, ale stanowczy sposób.
Na chodniku, kiedy nasz młody odchodził już na odległość ok. 20-30 metrów, od razu znajdował się ktoś z dorosłych przechodniów, który stawał i patrzył, czy za dzieckiem na pewno idzie opiekun.
Moje znajome mamy mieszkające na stałe w USA są bardzo zdziwione, kiedy widzą na polskich osiedlach same dzieci bawiące się na placach zabaw czy jeżdżące na rowerach. A przecież i tak jest to, w naszej opinii, dzisiaj mocno kontrolowane.
Nie znam żadnego dziecka w USA, które w wieku wczesno- szkolnym jeździ na wycieczki, obozy czy kolonie. A jak opowiadam, że w polskich szkołach kilkudniowe wycieczki są już od pierwszej klasy, a przykładowo mój 8. letni syn ma już za sobą 7 samodzielnych szkolno- wakacyjnych wyjazdów, to wywołuje to całkowity szok. Takiej samodzielności od amerykańskich dzieci nikt nie wymaga. A wręcz w drugą stronę, obawa przed puszczeniem dziecka w ten straszny świat, jest ogromna.
Niedopuszczalne jest też „fizyczne ingerowanie” w wolność osobistą dziecka. Chodzi nawet o zwykłe dotknięcie, przytrzymanie czy złapanie „obcego” dziecka. Taki czyn może być zawsze różnie odczytany.
USA, Nowy Jork, gdzieś na Manhattanie
Moja znajoma została kiedyś publicznie upomniana przez przechodzącą Amerykankę, kiedy musiała biec z małą córką „za potrzebą” w krzaki. Mimo, że załatwianie potrzeby odbyło się w odosobnieniu i z pełnym poszanowaniem intymności dziecka. Usłyszała wtedy, że „jak ta jej biedna córka ma się czuć w takiej sytuacji!”.
Z ciekawostek, każda mała dziewczynka w Ameryce pod spódnicę czy sukienkę zakłada spodenki albo leginsy.
Nam jest, mimo wszystko, trudno zrozumieć takie postawy.
Ja nauczyłam się jednego, jeżdżąc do Stanów.
Nie można tego oceniać, a tym bardziej wyśmiewać czy negować. Należy to szanować i starać się nie narażać na sytuacje, w których jakiekolwiek zachowanie mogłoby być uznane za obraźliwe czy niebezpieczne.
Bo, w drugą stronę, nigdzie na świecie nie ma tak daleko posuniętej tolerancji i poszanowania drugiego człowieka.
# Tolerancja i szanowanie wolności drugiego człowieka
Pod każdym względem: religii, narodowości, przekonań, orientacji seksualnej czy codziennego życia. Nikt niczemu się nie dziwi, nie komentuje, a już na pewno nie krytykuje czy wyśmiewa. Nigdy od nikogo nie usłyszałam komentarza w duchu „powinnaś zrobić coś” (jak bardzo popularnego w naszej kulturze) czy w stylu „no fajnie, fajnie, … ale w tamtej fryzurze wyglądałaś lepiej” 😉 .
Wolność drugiego człowieka i jego wyborów jest nietykalna. Oczywiście, jeśli nie ingeruje w sferę innej osoby.
Reakcje nadmiernego zadowolenia w każdej sytuacji są często obiektem drwin Europejczyków.
W „naszej” kulturze nie mamy w zwyczaju cieszyć się i zachwycać zbyt prozaicznymi sprawami. A amerykański uśmiech, mimo że często tylko przyklejony i sztuczny, w zwykłych kontaktach jest i tak lepszy niż szczere naburmuszenie.
USA, Nowy Jork, widok na Manhattan i Brooklyn Bridge
# Amerykański sen, sukces i porażka
Wynajmując mieszkanie w Santa Monica przytrafiła nam się ciekawa historia.
Managerem budynku, jak to się ładnie określa, był bardzo sympatyczny pan, w średnim wieku, o imieniu Michael. Wielokrotnie był bardzo pomocny, w sytuacjach małych awarii i ogólnego „maitenance”. Z wyglądu i stylu bycia był bardzo wyluzowanym oraz uśmiechniętym Kalifornijczykiem.
Kiedyś, jak nas zobaczył z aparatem, to coś wspomniał, że to dobry sprzęt i że on kiedyś takim nakręcił film. Ok, wiadomo, że w Kalifornii każdy filmy kręci i/ lub pracuje w tak zwanym „entertejment” 🙂 .
Na koniec naszego pobytu, dał nam swoją wizytówkę, jakbyśmy kiedyś czegoś potrzebowali i spytał się, czy chcielibyśmy obejrzeć ten jego film. Z grzeczności, bo wiadomo, że jesteśmy ludźmi wyjątkowo kulturalnymi, przytaknęliśmy. Na co, na odchodne wręczył nam płytę DVD, z odręcznie napisanym tytułem filmu.
Po powrocie do Polski i po upływie 3 miesięcy, znalazłam tę płytę robiąc porządki. I głównie z sentymentu, postanowiliśmy obejrzeć jej zawartość.
Do teraz żałuję, że ktoś ukrytą kamerą nie nagrał naszych min, po włączeniu filmu.
Okazało się, że jest to nagradzany film dokumentalny o słynnym amerykańskim reżyserze, uhonorowanym Oskarem za całokształt twórczości, Robercie Altmanie. A Michael jest jego synem i zarazem reżyserem oraz producentem tego dokumentu. Co więcej, jest również autorem ścieżki dźwiękowej do słynnego w latach 70.-tych amerykańskiego serialu MASH, którą stworzył mając 14 lat 🙂 . I, według Imdb, do dzisiejszego dnia otrzymuje tantiemy za emisję serialu. Co już przekroczyło budżet, który Robert Altman otrzymał za reżyserię 🙂 .
I tak, właśnie wygląda American Dream. Bo nie każdy amerykański celebryta żyje jak słynna rodzina K, pławiąc się w luksusie i rozbuchanej konsumpcji.
Piękne jest to, że są też ludzie nie żyjący na pokaz, a według własnych upodobań i wartości.
Często myśląc o tej historii zastanawiam się, dlaczego właściwie Michael pracował jako manager budynku, naprawiając spłuczkę w toalecie czy zamiatając podwórko. I zawsze dochodzę do tego samego wniosku, że prawdopodobnie robił to, co mu teraz sprawia przyjemność. I, że miał w nosie, co inni pomyślą. Może po doświadczeniach w show biznesie, odnalazł swoją drogę i wartości z dala od hollywodzkiego blichtru. I wolał być skromnym i szczęśliwym człowiekiem…?
A może dlatego, że potrzebował pracy i dodatkowego źródła utrzymania? A w Ameryce, żadna praca nie hańbi, a etos pracy ma bardzo dużą wartość.
W każdym ze scenariuszy, jedno jest pewne. Sukces i porażka są bardzo względne, a dla każdego „amerykański sen” może mieć inne znaczenie.
A jak Michaela kiedyś jeszcze spotkam, to się zapytam o jego motywację. Może mi po prostu powie:
– „Słuchaj Gosia!” [„bo wiadomo, że zawsze mówimy do dziewczyny Gosia, nieważne jak ma na imię”*]
– „Najważniejsze to w życiu robić swoje, czyli do your own thing!”
A, że akurat w Ameryce jest to możliwe, to jest fakt niezaprzeczalny.
Moje przygotowania do stylizacji dnia z reguły kończą się dokładnie tak samo.
Czyli, to co sobie zaplanuję, nie jest przeze mnie, z różnych względów, realizowane. Czasami z powodu innej pogody niż ja osobiście zaplanowałam, czasami przez okoliczności zewnętrzne związane z pracą czy codziennymi obowiązkami. A czasami przez prosty fakt, że do takich akcji zawsze musi być osoba trzecia, bo przecież sama sobie tych zdjęć nie zrobię. I tej osobie często nie po drodze z moim bieganiem po mieście i wyginaniem się przed obiektywem 🙂 .
Podobnie było i w tym przypadku.
W tym dniu, nie miałam w grafiku robienia zdjęć do stylizacji, gdyż nie byłam na to jakoś specjalnie przygotowana. W planie był za to obiad w bardzo klimatycznym miejscu. Wiadomo przecież nie od dziś, że first things first 😉 .
Ale jak już ten obiad zjadłam i okazało się, że mam ze sobą i aparat, i osobę trzecią w postaci mojego męża, to postanowiłam wykorzystać sytuację. Bo dwukrotna wcześniejsza próba w pełnym stylizacyjnym przygotowaniu spaliła na panewce.
Długo się zastanawiałam, czy pokazać te zdjęcia.
I jeśli chodzi o samą stylizację, jest ona ekstremalnie codzienna. Ale prawdziwą gwiazdą tej szybkiej sesji jest miejscówka.
Dla wielu Poznaniaków i fanów dobrej kuchni oraz klimatycznych miejsc, dobrze znana „Cafe La Ruina i Raj”, w ostatnio modnej oraz stale gentryfikowanej części miasta- na Śródce.
Wnętrza „Raju” to, jak mawia klasyk, inny świat.
Widać tu mnóstwo podróżniczych inspiracji, przedmiotów ” z duszą” i zaskakujących aranżacji.
I jedną z takich niespodzianek jest kino 🙂 .
Jako, że miał to być wpis modowy, a nie kulinarno- podróżniczy, to powiem dwa słowa o stylizacji.
Do obciętych przeze mnie jeansów, ubrałam białą, wiązaną w pasie bluzkę i sandałki z pomponami (o których wspomniałam we wcześniejszym wpisie).
A na zdjęciu poniżej, pożyczyłam z ekspozycji kapelusz, bo podobno takie „aranżacje” są aktualnie instagramowym trendem 🙂 . Mam nadzieję, że właściciele lokalu nie będą źli, kiedy zobaczą moją samowolkę 😉 .
A na koniec, jeden z przykładów gentryfikacji na Śródce 😉 .
Sandały Mabu by Maria BK/ torebka Coach/ bluzka COS/ jeansy Tommy Hilfiger Denim.
Już od dawna chodzi za mną chęć zrobienia kolejnego cyklu.
Zaraz po „serii matematycznej”, o której ostatnio pisałam, tym razem będę dzielić się z Wami comiesięcznym kalejdoskopem.
Będzie składał się z odkrytych przeze mnie przedmiotów, ciekawostek i wydarzeń ze świata czy mojego życia osobistego, podróży, aktywności fizycznej czy trendów.
Do spróbowania, zmotywowała mnie dodatkowo Kasia z kreatywnego bloga worqshop.pl , która w serii „tu i teraz” bardzo ciekawie opisuje swoje comiesięczne przeżycia i przemyślenia. Great job, Kasia! 🙂
Czerwiec jest jednym z tych najlepszych miesięcy w roku. Mógłby, razem z lipcem i sierpniem się nigdy nie kończyć. Szczególnie w naszym, prawie nordyckim, klimacie 😉 .
Mój tegoroczny czerwiec jest bardziej stacjonarny niż w ostatnich 3 latach, kiedy byłam już albo w Azji lub w USA.
I bardzo mi się to, dla odmiany, podoba.
Te długie dni, jedzenie truskawek, bobu, ogórków małosolnych w ilościach nieograniczonych, jazda na rowerze, spotkania towarzyskie na powietrzu i wszelkie outdoorowe aktywności miejskie mają swój ogromny urok.
I zawsze zaskakujące jest obserwowanie okolicznych dzieci, które po półrocznej hibernacji i zamknięciu wyległy na ogrody oraz podwórka. Bo przecież, „jak one zdążyły tak urosnąć !” 🙂 .
# przedmiot
Czerwcowa rzecz jest bardzo letnia. I z mojej ulubionej kategorii. Czyli butowej.
Jest to właściwie inwestycja. Albo inaczej, to jest takie moje pobożne życzenie, patrząc na cenę produktu 😉 . Ale była to miłość od pierwszego wejrzenia. I w tym wypadku, rozum miał niewiele do powiedzenia.
Chodzi o sandały z pomponami marki Mabu by Maria BK. Są kolorowe, wesołe i bardzo pozytywne. A ja tak uwielbiam oryginalne buty.
Sandały Mabu by Maria BK.
Każda para jest ręcznie robiona w Grecji.
Są bardzo wygodne, tylko ubieranie/ wiązanie zajmuje więcej czasu niż normalnie 🙂 .
Jak już je kupiłam, to okazało się, że wiele celebrytek i blogerek też wpadło na podobny pomysł. Ale w tym przypadku, nie przeszkadza mi to za bardzo, bo uczucie łączące moje nowe sandały i mnie jest wyjątkowe 😉 .
# serial
W tym miesiącu będzie to „Bloodline”, który w maju tego roku miał premierę 2.-go sezonu. I co najważniejsze, Netflix od razu udostępnia cały sezon, za co kocham ich strasznie 😉 .
Serial „Bloodline” by Netflix. Źródło” Netflix.
Według mnie, jest to jeden z lepszych seriali dramatycznych ostatniego czasu.
Świetna obsada, intrygująca fabuła i historia rodzinnych zawiłości oraz trudnych relacji. W tle, świetne zdjęcia Florydy, a dokładniej plaż i mokradeł okolic Floryda Keys.
Ostrzegam, serial bardzo wciąga. Każdy odcinek ma 60 minut, a w dwóch sezonach jest w sumie 23 epizody.
Patrząc na końcówkę drugiego sezonu, można przypuszczać, że Netflix ma w planach kolejny. A ja sobie nie wyobrażam, żeby mogło być inaczej 😉 .
# ciekawostki
Z dziedziny design’u i wnętrz.
Kilka dni temu, świat meblarsko- wnętrzarski obiegła pewna wiadomość. Dla jednych straszna, dla innych fantastyczna.
W ramach nowej współpracy duńskiej marki Hay ( o której pisałam przy okazji targów w Mediolanie i Berlinie) z Ikea, powstanie nowa wersja kultowej niebieskiej torby Frakta.
Będzie szaro-zielona, bez logotypów na rączkach.
Świat dizajnu i fanów Ikea został podzielony na zwolenników i przeciwników nowego pomysłu.
Ci pierwsi podkreślają dobry, świeży projekt, o bardziej uniwersalnym zastosowaniu. Ci drudzy, mówią, że kultowych produktów nie należy ruszać.
[envira-gallery id=”2339″]
Ja sama jestem raczej w tej pierwszej grupie. Podoba mi się nowa odsłona produktu, który wcześniej kojarzył mi się z nieubłaganie z bałaganem i starymi, zniszczonymi rzeczami. Przed oczami mam tę torbę wykorzystywaną do przeprowadzek i „brudnej roboty”.
Generalnie, nie będę tęsknić za jej niebieską wersją. Ale, przezornie zachowam jeden egzemplarz. Bo może, na aukcjach osiągnie kiedyś konkretną wartość 🙂 .
W ramach nowej współpracy, dostępne w 2017 r. będą także meble: stół, krzesło, ławka oraz lampa. Wszystko w duchu skandynawskiego wzornictwa, w naturalnej, stonowanej kolorystyce i stylistyce.
Ciekawa jestem poziomu cen tych nowych produktów. Przykłady podobnych kooperacji z branży modowej pokazują, że idea masowych, dostępnych dla wszystkich marek w takim momencie się kończy. Nie chciałabym, żebyśmy musieli stać w nocnych kolejkach po nowe krzesło i jeszcze zapłacić za nie tyle samo, ile w salonie firmowym Hay. Bo wtedy jestem zdecydowanie „na nie” 🙂 .
# aktywność
Niektórzy mogą pamiętać, kiedy pisałam o zajęciach hot yogi w Los Angeles (a jeśli kogoś ominął ten ważny wpis, to zapraszam do nadrobienia tutaj ) .
Odkąd wróciłam z LA, usilnie starałam się znaleźć coś podobnego w Poznaniu. I mi się udało 🙂 .
Główna różnica między zajęciami amerykańskimi a lokalnymi polega na różnicy temperatur i wyposażeniu samej sali.
Tutaj stosuje się lampy INFRARED emitujące promieniowanie podczerwone, które ogrzewają salę do około 30 st. C. Czyli nie jest aż tak ciepło, jak na amerykańskich zajęciach 🙂 .
Ale uzyskuje się też efekt odpowiedniego dogrzania, co wpływa na szybsze rozgrzanie mięśni, i ich tym samym lepszą elastyczność, przyspieszenie metabolizmu oraz szybsze spalanie tkanki tłuszczowej.
Sala podgrzana lampami infrared podczas zajęć hot yogi.
Dla mnie, jest to świetna alternatywa.
Wróciłam do jogi po paru latach przerwy i kontuzjach spowodowanych ponaciąganiem mięśni. I nie mogę patrzeć, jak widzę zajęcia prowadzone przy otwartych oknach i przeciągach, w wychłodzonych czy mocno klimatyzowanych pomieszczeniach. Dla mnie, kontuzje i problemy zdrowotne w takich warunkach, są tylko kwestią czasu.
A ja już tylko stawiam na wersję „hot” 🙂 .
# odkrycie
Lepiej późno niż wcale. Bo moje odkrycie w czerwcu jest opóźnione o 5 miesięcy.Ale intuicyjnie działałam prawidłowo, nawet przez to pierwsze pół roku 😉 .
Chodzi o nową piramidę żywieniową, ogłoszoną na początku tego roku.
Nowa Piramida Zdrowego Żywienia. Źródło: IŻŻ
Według nowych wytycznych, zaleca się codziennie minimum 30 minut ruchu w dowolnej formie.
Ponadto, najważniejszymi składnikami diety powinny być warzywa (w proporcji 3/4) i owoce (1/4), potem produkty pełnoziarniste, a z napojów woda w ilości 1,5 l dziennie.
Mięso (zwłaszcza czerwone, o nie!) powinno być ograniczone do 0,5 kg tygodniowo.
Dość kontrowersyjne według wielu dietetyków jest umieszczenie nabiału. Według piramidy, zalecane jest spożycie 2 szklanek mleka dziennie lub jego zamienników w postaci kefiru, jogurtu czy przetworów. Czyli całkiem sporo.
Moje zdanie jest takie, że jest to temat bardzo osobniczy. Szczególnie przy rosnącej ilości osób nietolerujących laktozę czy mających wskazanie do jej unikania, ze względu na inne choroby.
Generalnie, na temat żywienia można pisać w nieskończoność.
Nowa piramida daje takie absolutne abc podstaw zdrowego żywienia i można nią pomachać przed nosem mocno opornym czy „swoje wiedzącym” osobom. A niestety, czasami jesteśmy my czy nasze dzieci od nich w jakiś sposób zależni.
# wydarzenie
I tu dwa główne wydarzenia sportowe. Oczywiście Euro 2016 i finały NBA sezonu 2015/2016.
Jako blondynka i kibic piłkarski powiem krótko, że od czasów Davida Beckhama nie mam swojego faworyta wśród przystojnych piłkarzy.
Ale ogólnie, jestem pod wrażeniem dobrze zbudowanych sylwetek większości sportowców na obecnym turnieju. No i oczywiście, należy też wspomnieć o odpowiednich stylizacjach fryzur z przedziałkiem czy modnie przyciętych brodach i zarostach 🙂 .
Aha, a co do czysto sportowej oceny. Myślę, że mistrzostwa wygrają Niemcy. A nasi zajdą wyjątkowo wysoko, bo widać, że potrafią być prawdziwie europejską drużyną bez kompleksów.
Jak piszę tego posta, to za 2 godziny rusza ostatni mecz finału NBA między Golden State Warriors a Cleveland Cavaliers. Jest to sensacyjny stan rywalizacji, ponieważ ten ostatni mecz o wszystkim przesądzi. Zeszłoroczny zwycięzca i faworyt obecnego sezonu Golden State może zostać pokonany. I trzymam kciuki, żeby tak się stało.
Bo uwielbiam nieoczywiste wyniki w sporcie i trzymam kciuki za teoretycznie słabszych.
W życiu zresztą, też tak mam.
Przyznam, że bardzo lubię czytać „serie matematyczne”. Czyli, właśnie takie typu „5 powodów dla których coś tam” lub „8 rzeczy, których nie wiedziałaś w wieku 20, 30, 50, 100 lat”, czy „10 miejsc, które musisz zwiedzić w Mielnie” etc.
Chyba moja, podobno matematyczna, natura się wtedy odzywa.
Stąd też, sama postanowiłam zrobić taki wpis. A może nawet wykluje się z tego cała seria ..?
Pomysł, w głównym założeniu, może i trochę odtwórczy. Ale przecież lista właśnie tych rzeczy jest dla każdego osobnika zupełnie osobnicza. Dla każdego blogera czy podróżnika również 🙂 .
I na pierwszy ogień biorę moje ulubione miejscówki. I nie, nie będzie to wspomniane Mielno (nie wiem, co mi z tym Mielnem, przecież byłam tam 30 lat temu i jakoś mi się nie spieszy wrócić 😉 ).
Wybieram Los Angeles 🙂 .
I jeszcze jedna mała uwaga. Nie będę pisać o rzeczach „turystyczno- oczywistych”. Takie informacje też są zawsze bardzo ciekawe i sama często od nich zaczynam rozeznanie wyjazdowe. Ale w tym wypadku, będę starała się skupić na „czymś więcej”, czy, tym samym, alternatywie do głównych aktywności wycieczek mniej lub bardziej zorganizowanych 😉 .
Kolejność polecanych działań też nie ma większego znaczenia.
1. Jazda rowerem przy oceanie wzdłuż plaży Santa Monica/ Venice Beach
Droga rowerowa „Marvin Braude Bike Trail” to ścieżka, która zaczyna się „powyżej” Santa Monica i ciągnie przez 35 km na południe Kalifornii, przy samej plaży. Przecina też całą Venice Beach. Jest wystarczająco szeroka i świetnie utrzymana.
Dla mnie, jest to podstawowy sposób przemieszczania się w tych okolicach. Więcej informacji o geografii obszaru Los Angeles znajdziecie w tym wpisie.
Rowery można wypożyczyć w wielu miejscach wzdłuż trasy, przy samej plaży (np. w Perry’s Cafe, która ma swoje 4 punkty w Santa Monica), czy w „powyżej”, w mieście. Cena to ok. 30 $ za dzień.
Od niedawna ruszyły też rowery miejskie w Santa Monica/ Venice- Breeze Bike Share , które mają obecnie 79 stacji.
Jazda rowerem wzdłuż, według mnie, jednej z najpiękniejszych plaż na świecie, mijanie ludzi trenujących wszelakie dyscypliny sportu, jeżdżących na rolkach, deskorolkach, wrotkach i milionie innych sprzętów, mijanie słynnych z teledysków oraz filmów miejscówek: skatepark’u, boisk do koszykówki, siłowni na odkrytym powietrzu „Muscle Beach”, obserwowanie przy tym wschodów (to nie dla mnie 😉 ) i zachodów słońca (to już tak 🙂 !), i towarzyszące temu odczucie pełnego oderwania, w prawdziwie kalifornijskim stylu, jest absolutnie bezcenne.
2. Zakupy w „Whole Foods Market”
Może Was zdziwić ta pozycja na liście, bo faktycznie, co jest takiego niesamowitego w zakupach w sklepie spożywczym?
Na początek kilka informacji podstawowych. Jest to sieć sklepów ze zdrową, organiczną żywnością, mocno wspierająca też lokalne biznesy, dostawców, pomagająca lokalnym społecznościom i osobom niepełnosprawnym.
Sieć została założona w latach 80-tych w Austin, Teksas. W chwili obecnej posiada 435 sklepów w USA, Kanadzie i Wielkiej Brytanii. W swoim asortymencie ma ponad 2600 produktów naturalnych i organicznych.
Ale wizyta w „Whole Foods”, szczególnie w Kalifornii to coś więcej niż zakupy. To „social event” 🙂 .
Oprócz faktu, że można kupić naprawdę świetne eko produkty czy też gotowe dania różnych kuchni świata, codziennie na świeżo przygotowywane, można się po prostu „lansować” 🙂 .
Jest to zjawisko absolutnie naturalne dla tego miejsca, przyciąga tym samym odpowiednich ludzi, podobnie jak inne, modne kluby czy restauracje.
W kalifornijskich sklepach sieci bywają głównie dobrze sytuowane, świadome, dbające o zdrowie, kondycję i wygląd osoby. Jest to właśnie taki obraz Ameryki, jaki znamy z wielu amerykańskich seriali o dobrze wyglądających, szczupłych, wysportowanych, (wiecznie) młodych ludziach 🙂 .
Sklep Whole Foods na Wilshire Blvd. w Santa Monica.
Mój znajomy, były model Versace, a obecnie osoba zawodowo promująca zdrowy styl życia i dobry wygląd, poznał w „Whole Foods” swoją żonę. A mój mąż spotkał znaną hollywodzką aktorkę, która pierwsza powiedziała do niego „Hi” 🙂 (o czym do dzisiaj wspomina z rozrzewnieniem 😉 ).
Dla zainteresowanych, wydaje się to być świetna alternatywa do portali randkowych 🙂 . A dla mnie, klimat tego miejsca i same zakupy są takim doświadczeniem, za którym tęsknię, tak samo jak za kalifornijskim słońcem i plażą.
Co ciekawe, zupełnie inna atmosfera panuje w nowojorskich sklepach sieci, gdzie, jak to w Nowym Jorku, „każdy dba o własny interes” 🙂 . Nie byłam natomiast w „Whole Foods” w Wielkiej Brytanii i chętnie bym poznała opinie z tego rynku .
3. Uprawianie ulubionych sportów i aktywności ruchowych
Los Angeles to miasto nieograniczonych możliwości uprawiania wielu dyscyplin sportu, rozwoju osobistego i własnego hobby.
O moich pasjach: tańcu, jodze, zajęciach barre i możliwościach, jakie daje LA, pisałam już wcześniej . Ale to jest tylko mała część.
Czy to jazda na deskorolce w najbardziej znanym skatepark’u w Venice Beach, czy granie w koszykówkę na pobliskich boiskach, które przyciągają też najlepszych graczy streetball’u, czy uprawianie sztuk walki w parkach, opcji jest mnóstwo. Oferta zajęć zorganizowanych jest też prawdopodobnie największa na świecie.
Począwszy od dawno już istniejących po najnowsze trendy fitness, „boot camp’y” czyli treningi funkcjonalne w grupie, sporty wodne, tradycyjne dyscypliny sportu takie jak tenis, baseball, piłka nożna czy futbol amerykański. Na każdym poziomie zaawansowania i w każdym wieku można znaleźć odpowiednie zajęcia.
Warto sobie sprawdzić, jakie są opcje w ulubionej dyscyplinie i spróbować, bo wrażenia mogą być wyjątkowe. Też już kiedyś wspominałam, że dobre oferty sportowo- rekreacyjnych zajęć można znaleźć na amerykańskim Groupon’ie czy podobnych portalach zakupów grupowych.
4. Jedzenie meksykańskie
Nie raz spotkałam się z opinią, że „Mexican food” w Kalifornii jest lepsze niż w samym Meksyku 🙂 . A to za sprawą ogromnej podaży i dostępności oryginalnych produktów.
Restauracje i bary meksykańskie, od bardzo prostych potraw ulicznych po mocno wyszukane, cieszą się ogromną popularnością w Los Angeles.
I jak zawsze, warto zrobić rozeznanie w internecie na stronach typu yelp, zagat czy zomato lub popytać lokalnych mieszkańców o polecenia.
W naszym przypadku, przyjaciele z Santa Monica zabrali nas do świetnego baru meksykańskiego, który z zewnątrz wygląda dosłownie jak rudera nie budząca zaufania. W środku natomiast tętni życiem i serwuje fantastyczną i świeżą kuchnię meksykańską.
Jedno jest pewne- sami byśmy tam nigdy nie weszli 😉 .
Restauracja meksykańska „Tacos Por Favor” w Santa Monica.
Odkąd spróbowałam smaku guacamole w LA i powąchałam świeżą kolendrę, nic w Europie nie jest w stanie zadowolić mojego podniebienia. Także uwaga, bo kalifornijskie jedzenie meksykańskie wciąga i stawia wysoko poprzeczkę 🙂 .
5. Pływanie na surfingu i sup’ie
Po części ten punkt zawiera się w pkt. 3. Ale specjalnie wyodrębniłam te 2 dyscypliny, ponieważ są esencją życia w Kalifornii i LA.
Co tu dużo pisać, każdy powinien tego spróbować. Jeśli nie surfing, to może trochę mniej wymagający sup czyli „stand up paddleboarding”.
Wzdłuż całej plaży Santa Monica i Venice Beach jest możliwe pływanie na sup’ie, podobnie w trochę odległym Malibu i na pobliskich plażach. W promocyjnych ofertach, wypożyczenie deski z wiosłem na cały dzień kosztuje 35 $, a 2-godzinna lekcja około 40 $.
W przypadku surfingu, najlepsze pobliskie miejscówki znajdują się w Venice Beach. Oferta jest bardzo duża, od samego wypożycznia deski i pianki na 2 godziny, w promocyjnej cenie ok. 30 $, przez lekcje (2 godz. za ok. 50$), po letnie obozy dla dzieci i młodzieży.
A jak nie samo pływanie, to zawsze można się polansować, nosząc, w mokrej piance, deski po Venice Boardwalk 😉 .
6. Jazda kabrioletem po słynnej Pacific Coast Highway/ PCH
Wiatr we włosach, widoki jak z co drugiego filmu o Kalifornii, poczucie wolności i kalifornijskiej „duchowości” (jest to mało zgrabne tłumaczenie angielskiego „spirituality”). To daje jazda bez dachu na drodze łączącej Santa Monica z Malibu i przechodzącej dalej w jedną z najpiękniejszych tras widokowych przez Big Sur w Kalifornii.
Na mojej liście „rzeczy, które muszę zrobić przed śmiercią” to zawsze było gdzieś wysoko 🙂 . Nawet wtedy, kiedy nie wiedziałam jeszcze, że droga o której myślę nazywa się PCH i dokąd prowadzi. Obrazki znałam tylko z amerykańskich filmów 😉 .
Jazda kabrioletem po Pacific Coast Highway.
Rada praktyczna, jeśli nie tradycyjne wypożyczenie kabrioletu w wypożyczalniach aut, dobrą opcją są samochody na godziny.
My wielokrotnie korzystaliśmy z zipcar , gdzie za pomocą aplikacji w telefonie można sprawdzić samochody dostępne w pobliżu i je wypożyczyć. W Santa Monica dostępne były też kabriolety 🙂 . Aby móc korzystać z tej opcji, trzeba najpierw się zarejestrować, wykupić abonament i podać amerykański adres wysyłki karty.
Jest to świetna alternatywa na dłuższe pobyty, kiedy nie ma potrzeby posiadania samochodu na stałe.
7. Koktajl, lunch czy kolacja w rooftop bar
Wybór barów i restauracji znajdujących się na dachach wieżowców i hoteli w Los Angeles najlepiej powiązać z lokalizacją i porą dnia.
Czy obserwowanie zachodu słońca z widokiem na plażę Venice Beach/ Santa Monica, czy słynnego Sunset Strip, znaku Hollywood lub dachów wieżowców Downtown LA, każda opcja przynosi niezapomniane wrażenia.
Widok z rooftop baru „Perch LA'” na Downtown LA.
Warto wcześniej zrobić rozeznanie, czy w danym miejscu i porze obowiązują rezerwacje lub mają miejsce jakieś planowane imprezy.
Każdy lokal ma też swój klimat, bardziej codzienny lub elegancki, niektóre bary mają nawet baseny. I też, w zależności od zasad i pory dnia, czy miejsce jest odpowiednie dla dzieci. Niektóre bary oferują „happy hours”, z reguły w dni powszednie, w godz. 16:00-19:00 🙂 .
8. Ćwiczenia na Muscle Beach
Kolejna sportowa „must-do”.
Oryginalna Muscle Beach znajduje się w Santa Monica, w bliskiej odległości od mola Santa Monica Pier. Do dyspozycji ćwiczących są drabinki, drążki, przyrządy do ćwiczeń gimnastyczno- akrobatycznych.
Druga jest w Venice Beach i ma charakter bardziej siłowni kulturystycznej, w której stałym bywalcem swego czasu był Arnold Schwarzenegger.
Kółka gimnastyczne na Muscle Beach Santa Monica.
Patrząc na wygimnastykowane, o nienagannych sylwetkach, osoby, podciągające się z gracją na drążkach czy z lekkością przechodzące wiszące kółka gimnastyczne, mogłoby się wydawać, że „każdy tak potrafi”. I chociażby dlatego, należy samemu spróbować 🙂 .
Na Muscle Beach ćwiczą zarówno profesjonaliści, jak i przypadkowi turyści, dzieci, po prostu każdy. Panuje ogólne poszanowanie aktywności drugiej osoby, obowiązują niepisane reguły kolejności wśród ćwiczących, wiele osób z przyjemnością prezentuje i uczy technik.
A atrakcją samą w sobie jest obserwowanie napinających się mięśni na opalonych ciałach sportowców, bardzo często bez koszulek 😉 .
9. Trekking i wędrówki po górach
Los Angeles ma wszystko, jak mawiają Amerykanie. I ocean, plażę, pustynię i góry.
Na wędrówki piesze, lekki trekking czy bieganie po wzniesieniach, okolice samego LA są idealne. Nie trzeba być mocno doświadczonym i wytrawnym turystą, ponieważ stopień zaawansowania szlaków jest w większości łatwy i umiarkowanie trudny.
W samym Los Angeles i Santa Monica jest co najmniej 5 głównych i znanych punktów wypadowych na wędrówki. Trasy mają długości od ok. 2 km do 8 km.
Muszę przyznać, że jest to jedyna z wypisanych tutaj rzeczy, której jeszcze nie spróbowałam. I podczas kolejnych wizyt w LA obiecuję sobie, że tym razem tego dokonam. Ale jakoś mi nie wychodzi 🙂 . Teraz, kiedy wpisałam tę aktywność na listę, nie mam już wyboru. Ale, ale, żeby nie było, znam osoby, co to regularnie robią. To tak jakby trochę zaliczone, prawda 🙂 ?
10. Mecz NBA w Staples Center
Wiem, że ten punkt niektórym może wydać się całkowicie abstrakcyjny i bezsensowny, jeśli nie jest się fanem koszykówki. To wtedy słowo „NBA” można zamienić na „NHL” (liga hokejowa) lub koncert gwiazdy światowego formatu 🙂 .
Staples Center w Los Angeles to jedna z najbardziej znanych na świecie hal sportowych. Mieści około 20.000 widzów koszykówki, hokeja, koncertów czy innych ważnych wydarzeń sportowo- artystycznych.
Jest siedzibą 2 drużyn ligii NBA: Los Angeles Lakers i Los Angeles Clippers oraz hokejowej drużyny ligii NHL- Los Angeles Kings.
Jako, że jestem fanem koszykówki i w młodości byłam nawet cheerleaderką 🙂 , to zaliczenie meczu Los Angeles Lakers w Staples było marzeniem.
Udało mi się zrealizować je właśnie w tym roku i to w bardzo ważnych okolicznościach w historii klubu. Miniony sezon był ostatnim dla najważniejszego i jednego z najbardziej utytułowanych graczy w historii ligii NBA, Kobe’go Bryant’a.
Zobaczenie gry na żywo, emocje i zachowania widzów w hali, cała organizacja meczu w iście „amerykańskim stylu” było po prostu bezcenne. Dla takich chwil warto mieć marzenia!
Mecz LA Lakers w Staples Center.
To jest taka moja, trochę prywatna, dziesiątka.
Nie rezygnujcie z zobaczenia Hollywood Boulevard, przyłożenia ręki do odcisku dłoni ulubionej gwiazdy czy zrobienia sobie zdjęcia ze znakiem Hollywood.
Bo gdyby nie to, to przecież nikt by nie wiedział, po co właściwie jeździ się do Los Angeles i Kalifornii 😉 .
I ja pewnie też nigdy bym tam nie trafiła. A wtedy pozostałoby tylko jedno zasadnicze pytanie: „Jak żyć, proszę Was, jak żyć?”
Jak się okazuje, „hiszpanka” to nie tylko pandemia grypy z początku 20-tego wieku. To jest też nazwa bluzki z odkrytymi ramionami, która w tym sezonie przeżywa swój wielki modowy powrót.
Muszę jeszcze zaznaczyć, że jeśli ktoś złapie się za głowę, ze względu na błąd ortograficzny w słowie „hiszpanka”, pisanym małą literą, to może już głowę puścić. Wszystkie internetowe „opracowania” właśnie taką pisownię przyjmują.
Faktem jest, że nie konsultowałam się w tym temacie z językoznawcami.
Ale patrząc na materiały o „hiszpance” jako właśnie tej wspomnianej pandemii, to rzeczywiście jest poprawnie 🙂 .
Bluzka bez ramion, czyli z odkrytymi ramionami, po angielsku zwana „off the shoulder(s)”, w wersjach i codziennych, i wieczorowych, z wszelakich materiałów oraz w pełnej kolorystyce, wypełniła miliony kont na mediach społecznościowych i króluje pod hasłem #ootd.
Sama też postanowiłam zmierzyć się z tym trendem. Ale postawiłam sobie dwa główne cele- ma być ekonomicznie i najlepiej w pełnej stylizacji, żeby nie musieć rozmyślać nad tym, z czym zestawić hiszpankę.
Idealne rozwiązanie znalazłam w Zarze, w postaci kombinezonu.
Jest to połączenie góry- bluzki z odkrytymi ramionami z dołem- luźnymi spodniami przed kostkę a’la cullotes, w kolorze khaki.
Góra z dołem łączy się tylko w przedniej części (są ze sobą zszyte), a z tyłu (dla mieszkańców Poznania- ” z tył” 🙂 ) bluzka ma kopertowe poły, które ciekawie zachowują się podczas noszenia.
Bluzka z odkrytymi ramionami zwana „hiszpanką”.
Kombinezon nie ma żadnych zamków, tylko gumki, co też wpływa na dużą wygodę.
Jest przewiewny i bardzo sprawdza się także w upalne dni. Stanowi świetną alternatywę do letnich sukienek.
Spodnie wykonane są z mieszanki wiskozy i ramii, mają przyjemną, śliską strukturę. Lekko się gniotą, ale przy typowo lnianych dołach, i tak jest to dużo mniejsze zjawisko 🙂 .
Kocham upalne lato i nigdy nie narzekam na zbyt wysokie temperatury, nawet w środku wielkich metropolii. Ale strój w takich okolicznościach przyrody musi być też odpowiedni 🙂 .
A Wy macie swoje letnie, sprawdzone rozwiązania modowe 🙂 ?
Po raz 14. w Berlinie, w dniach 2-5. czerwca 2016 odbywał się festiwal design’u DMY Berlin. Jest to jedna z tych imprez związana z dizajnem, którą zawsze warto odwiedzić przy okazji wizyty w stolicy Niemiec.
W odróżnieniu od rozmachu targów mediolańskich (o których pisałam w tutaj i tutaj), berliński festiwal ma swój bardziej nieskrępowany i mniej komercyjny klimat. Tutaj stawia się przede wszystkim na młodych artystów, swoje prace pokazują też międzynarodowe uczelnie artystyczne, nie brakuje eksperymentalnego i odważnego design’u.
Jest to taka, można powiedzieć, kwintesencja Berlina 🙂 .
DMY Berlin 2016.
W tym roku, główna wystawa festiwalu odbywała się w nowej lokalizacji- w postindustrialnych przestrzeniach Kraftwerk Berlin, w dzielnicy Mitte. Wnętrza byłej elektrociepłowni obecnie wykorzystywane są właśnie na tego typu imprezy, wydarzenia modowe czy koncerty techno. Dla samej miejscówki warto wybrać się na DMY 🙂 .
W hali Kraftwerk Berlin miała miejsce główna wystawa podczas DMY Berlin 2016.
Hasłem przewodnim festiwalu była „Odyseja 2016” i fokus na współczesne trendy w design’ie. Według organizatorów, granice między różnymi dyscyplinami związanymi z design’em mocno się zacierają. Wystawy, wykłady, warsztaty i sympozja towarzyszące miały spróbować odpowiedzieć też na pytania, gdzie jest granica między światem analogowym a cyfrowym, międy wystrojem wnętrz a aplikacjami produktowymi.
W tym roku, nowością było też zaproszenie twórców wszystkich dziedzin związanych z szeroko pojętym design’em: projektantów wzornictwa przemysłowego, mody, grafiki, systemów komunikacji wizualnej i cyfrowej.
Pokażę Wam kilka wystaw, które szczególnie zwróciły moją uwagę.
„In Our Office” to propozycja studentów Lund University, we współpracy z jednym z założycieli marki Hay, Rolfem Hay. Wystawa pokazuje podejście młodych osób kreatywnych do ograniczeń przestrzeni i życia biur korporacyjnych.
[envira-gallery id=”2181″]
Nie zabrakło też polskiego akcentu.
Firma Politura pokazała klasyki polskiego design’u lat 50-tych i 60-tych, dwóch autorów Edmunda Homa i Janusza Różańskiego. Co ciekawe, żaden z projektów nie był wcześniej produkowany seryjnie.
Krzesło H106 projektu Edmunda Homy miało swoją premierę podczas tegorocznych targów IMM w Kolonii. W Berlinie pokazano dodatkowo zestaw mebli z R-1378 autorstwa Janusza Różańskiego, składający się z foteli i stolika. Ponadczasowy i minimalistyczny design w połączeniu z pięknym wykonaniem nigdy nie stracą na wartości.
[envira-gallery id=”2188″]
Ciekawym pomysłem są stoliki marki Unicorn Berlin, które zostały zbudowane na bazie wazonów odnalezionych na pchlich targach.
[envira-gallery id=”2201″]
Czy torebki Ashley Scott ze szkła akrylowego, które alternatywnie mogą służyc jako lampy stołowe 🙂 .
Torebki Ashley Scott ze szkła akrylowego na DMY Berlin 2016.
Spośród propozycji „młodych talentów” i ich wizji produktów przyszłości, rzuciły mi się w oczy trzy projekty, ze względu na pomysł i oryginalność.
Pierwszy to zestaw .. do domowego porodu, projektantki Anne Vaandrager 🙂 .
[envira-gallery id=”2205″]
Drugi to meble Lokomotion czeskiej projektantki Vendulki Prachlovej. Locomotion to bazująca na zwierzętokształtnych formach nieskończona możliwość wariantów mebli dostosowana do potrzeb klienta.
Meble inspirowane zwierzętami/ Locomotion Vendulka Prachlova na DMY Berlin 2016
Bardzo zgrabny i ciekawy zestaw mebli inspirowanych śródziemnomorskim latem pokazała węgierska marka Codolangni. Połączenie drewna z terakotą, w kolorach kojarzących się z plażą, lodami, parasolkami i strojami kąpielowymi. Takie, po prostu, moje klimaty 😉 .
[envira-gallery id=”2214″]
Generalnie, klimat miejsca w połączeniu z odważnymi i ciekawymi projektami młodych artystów stworzył bardzo fajne wydarzenie. Dla mnie, takie imprezy są zawsze bardzo relaksujące i odstresowujące, podobnie jak zwiedzanie muzeów sztuki współczesnej 🙂 . A doczytywanie jeszcze o inspiracjach artystów i historii stojącej za danym projektem czy produktem, jest dodatkowo zawsze bardzo inspirujące.
Jedynie, małą skazą, były niedopatrzenia organizatorów festiwalu.
Pierwszy problem, napotkaliśmy przy próbie kupienia biletów online, co okazało się praktycznie niewykonalne. Strona mobilna była zupełnie nieprzystosowana do transakcji online, mimo że mocno promowana była ta forma zakupu biletów, nagradzana dodatkowo zniżką.
Kolejny niesmak organizacyjny doświadczyliśmy przy tradycyjnych kasach, gdzie można było płacić kartą płatniczą, ale … tylko niemiecką. A impreza ma wybitnie międzynarodowy charakter.
Ale nawet te niedogodności nie były w stanie zepsuć nam fajnego weekendu w europejskiej stolicy hipsterki 🙂 .
Właściwie, jak się nad tym głębiej zastanowię, to jednym z ważniejszych powodów dla których mieszkam w Poznaniu jest … właśnie bliskość Berlina 🙂 . I pewnie nie raz jeszcze o tym napiszę.
PS. Są tu jacyć fani design’u, Berlina, bliskości Poznania do Berlina czy zwierzokształtnych mebli 😉 ?
Mój serdeczny kolega weterynarz mówi kiedyś do mnie tak:
– „Ta wasza Kalifornia już jest passe. Teraz się jeździ na Florydę i to jest trendy, hip i glam, o! Bo mój pacjent (bardziej pewnie pan właściciel pacjenta 🙂 ) był i w Kalifornii, i na Florydzie, a on się zna! A poza tym to Dexter (dla mniej wtajemniczonych, bohater amerykańskiego serialu o tym samym tytule 🙂 ) jest kręcony na Florydzie i jest super!”.
I tym sposobem, powstała inspiracja do tego wpisu. Dla osób, które trafiły tutaj po raz pierwszy, tylko wspomnę, że jestem absolutną fanką Kalifornii. Natomiast kilka miesięcy temu, miałam okazję pojechać pierwszy raz na Florydę.
Oprócz wspomnianego kolegi, często spotykam się z pytaniem znajomych, która destynacja jest ciekawsza, według mnie? Oczywiście, na to pytanie nigdy nie będzie jedynej i słusznej odpowiedzi. Ale pomyślałam sobie, że podzielę się z Wami moimi obserwacjami i opiniami. Będzie, jak zawsze, bardzo subiektywnie 😉 .
Plaża w Santa Monica/ Los Angeles/ Kalifornia.
→ Klimat i pogoda
Zaczynamy od rozmowy o pogodzie, jak przystało na wytrawnych podróżników 😉 . Ale w tym przypadku, nie jest to wcale bez znaczenia. Mimo, że na pierwszy rzut oka, mogło by się wydawać, że i tu, i tu jest gorąco przez większość roku, że są palmy, plaża i chodzenie w klapkach. A jednak są różnice, które w skrócie opiszę.
# Kalifornia
Największym moim zaskoczeniem pogodowym w Kalifornii, był fakt, że są spore różnice temperatur północ- południe. Wynika, to też z faktu, że Kalifornia jest ogromnym stanem, większym od całej Polski (więcej geograficznych szczegółow znajdziecie w moim wpisie o kalifornijskiej geografii click ) .
Generalnie, w Kalifornii panuje klimat subtropikalno-śródziemnomorski z łagodnymi, deszczowymi zimami i suchymi, bardzo upalnymi latami. Tak mówią przynajmniej wszystkie oficjalne źródła 🙂 .
Warto dodać do tego kilka praktycznych uwag. Jak mawiają sami południowi Kalifornijczycy: „May gray” i „June gloom”. Co oznacza, że maj oraz czerwiec mogą być pochmurne i mgliste. Szczególnie nad samym oceanem, plażą i kilkaset metrów w głąb lądu, gdzie często do połowy dnia wisi gęsta wartswa chmur, dająca też odczucie delikatnego chłodu na skórze.
Dodatkowo, na kalifornijską pogodę ma wpływ zjawisko znane jako El Nino, które może przykładowo spowodować obfite opady deszczu, bardzo silne wiatry czy wahania temperatur.
Tegorocznej zimy, bardzo głośno się o tym się mówiło, w amerykańskich mediach. Było wiele alarmów pogodowych i ostrzeżeń o osuwającej się ziemi na autostradach i klifach. W rezultacie, kilka dni w przeciągu paru miesięcy, było dość deszczowych. Lekkie podtopienia, w normalnie nie przygotowanej na takie warunki Kalifornii, też wystąpiły. I podobno, było chłodniej niż normalnie, ze średnią temperaturą w Los Angeles ok. 20 st. C. Chociaż dla nas- wyziębionych ludzi północy, taka zima była idealna 🙂 .
Widok na Santa Monica Pier z Muscle Beach podczas „June gloom”, z wiszącą warstwą chmur „marine layer”.
Największy szok termiczny przeżyłam w czerwcu w San Francisco.
Podczas, gdy w południowej Kalifornii i na północy, w rejonie San Jose i Dolinie Krzemowej, temperatury dochodziły do 40 st. C, w San Francisco, odległym jedynie o 50 km, było maksymalnie 15 st. C! Dodatkowo, były wiatry i też wisząca nad całą zatoką gęsta warstwa chmur. Nie bez przyczyny, Mark Twain miał powiedzieć, że „najbardziej mroźną zimę, którą przeżył, to było lato w San Francisco” 🙂 . Chyba jednak nie dojechał nad Bałtyk, do Mielna czy Stegny 😉 .
Most Golden Gate w San Francisco ukryty w chmurach.
Jeśli chodzi natomiast o temperaturę wody w Pacyfiku, to w najcieplejszych miesiącach czyli sierpniu i wrześniu wynosi ona ok. 20 st. C. W najchłodniejszych, lutym i marcu, ok. 15 st. C. Tak czy siak, dla mnie jest stale trochę za zimna 😉 .
Podsumowując, pogoda w Kalifornii jest przez cały rok bardzo „przyjazna” i idealna do życia dla fanów ciepła, słońca i suchego klimatu. Raczej nie występują ekstremalne zjawiska. W nadoceanicznych miejscach nie ma często potrzeby używania klimatyzacji, ponieważ morska bryza i delikatny wieczorno- nocny chłód zapewniają odpowiednią temperaturę. Jedynie wizja gigantycznego trzęsienia ziemi, zapowiadanego przez geologów, może spędzać sen z powiek.
# Floryda
Teoretycznie, najcieplejszy i najbardziej słoneczny stan w USA, zwany „sunshine state”. Część północna z klimatem subtropikalnym, południowa z tropikalnym. I średnią temperaturą roczną nie spadającą w dzień poniżej 21 st. C 🙂 .
Plaża na Key West/ Floryda.
Raj na ziemi, gdyby nie ta sławetna wilgotność. Poza okresem zimowym, może dochodzić nawet do 97%, co w praktyce oznacza bycie „mokrym” bez przerwy 🙂 . I faktycznie, moje doświadczenia też pokazują, że tak faktycznie jest. Parno i duszno jest i w dzień, i w nocy. Życie bez klimatyzacji na Florydzie nie istnieje.
Woda w oceanie, w najzimniejszym miesiącu styczniu, nie spada poniżej 21 st. C. Natomiast od czerwca do września wynosi ok. 30 st. C 🙂 . I to akurat mi się bardzo podoba 😉 . Wejście do wody powoduje jedynie odczucie bardziej mokrego naskórka, który i tak ciągle jest nawilżony, nie daje natomiast zupełnie odczucia chłodu czy orzeźwienia.
Podczas gdy, w Kalifornii, nawet w okresie typowo letnim, przydają się lekkie „długie rękawy” i okrycia wierzchnie, tak na Florydzie jest to zupełnie niepotrzebne. Chyba jedynie wtedy, gdy przesiaduje się pół dnia w mocno skręconej klimatyzacji. Nie wypowiem się (jeszcze 🙂 ) na temat wrażeń pogodowych z typowej „zimy”. Moje doświadczenia bazują na najbardziej upalnym okresie letnim.
Warto jeszcze wspomnieć o sezonie huraganów, który przypada w okresie od czerwca do listopada. Na szczęście, osobiście nie doświadczyłam tego zjawiska. Ale wystarczyła mi porządna burza na Key West, żeby mieć małe pojęcie o tym, co się może dziać. Myślę, że w skali intensywności była ona gdzieś w środku, natomiast my byliśmy pewni, że z naszego drewnianego pensjonatu niewiele zostanie, albo że przynajmniej pół miejscowości będzie zrównane z ziemią 🙂 . Nic takiego się nie stało, choć wrażenia wzrokowo- słuchowe wskazywały na zupełną odwrotność 🙂 .
→ Zwyczaje, ludzie i zachowania
Po długim i wielokrotnym pobycie w Kalifornii, a dokładnie w Santa Monica/ Los Angeles miałam pewien obraz Amerykanów i osób mieszkających w Stanach. W skrócie, byłam zachwycona ich otwartością, chęcią kontaktu i pomocy w różnych okolicznościach oraz życiowym luzem. Generalnie, już po kilku pierwszych dniach, poczułam się „jak u siebie” i to odczucie towarzyszy mi ciągle, kiedy przekraczam amerykańską granicę na lotnisku w Los Angeles.
Parada ulicami Santa Monica podczas obchodów Dnia Niepodległości 4. lipca.
I pamiętam, jak opowiadałam o tym Amerykanom, którzy wcześniej mieszkali na wschodnim wybrzeżu. Ich reakcja była mniej więcej taka: „poczekaj, aż pojedziesz na East Coast”, czyli właśnie na wschód.
I mieli rację. Jak mawia klasyk, „tu jest zupełnie inny świat”.
Nie ma takiej otwartości między ludźmi, nie ma tyle bezinteresownego uśmiechu i uprzejmości. Pod tym względem, jest „bardziej europejsko”, czyli nawet jak jest miło, to do pewnego momentu i z pewnym dystansem 🙂 . W Miami, ludzie się do siebie nie uśmiechają na ulicy i podobnie jak w Nowym Jorku „każdy pilnuje własnego interesu”, czyli typowe „mind your own business, man”.
Generalnie, na Florydzie, a szczególnie w rejonie Miami i archipelagu Floryda Keys jest bardzo wielu europejskich turystów czy Europejczyków mieszkających i pracujących na Florydzie. Jest to też związane z bliskością Europy, podczas gdy do Kalifornii jest jeszcze drugie tyle drogi.
Kolejną obserwacją, którą musiałam zweryfikować po pobycie na Florydzie, była moja opinia, że w Ameryce „ludzie się kulturalnie bawią” 🙂 . Czyli mniej więcej taka, że generalnie nie widać osób pijanych i słaniających się na nogach od baru do baru (Las Vegas to nie Kalifornia, dla przypomnienia 😉 ).
South Beach w Miami czy już szczególnie Key West (najbardziej wysunięta na południe miejscowość USA) obala tę teorię całkowicie 🙂 . Ludzie się bawią dużo i mocno, w barach na Key West od rana widać osoby pijące mocne trunki, jest dozwolone picie alkoholu w miejscach publicznych. Bary otwarte są do świtu. Takie obrazki nie są specjalnie nadzwyczajne w europejskich kurortach. Ale w porównaniu do Kalifornii, różnica jest znaczna.
Tętniąca życiem nocnym ulica Ocean Drive w South Beach/ Miami.
Floryda, w moim odczuciu, jest (muszę użyć teraz sformułowania, którego nie stosowałam jakieś 30 lat, a które bardzo mi jakoś tutaj pasuje 🙂 ) bardziej „szpanerska”. To też widać przykładowo, w sposobie prowadzenia aut. Jazda jest generalnie bardziej agresywna, często nie przestrzegane są ograniczenia prędkości. Obrazki i wyścigi jak z „Miami Vice” są widoczne na każdym kroku. Paradoksalnie, nie ma tego zjawiska w stolicy show- biznesu i branży rozrywkowej czyli Los Angeles.
Floryda jest „bardziej leniwa” od Kalifornii. Wynika to najprawdopodobniej głównie z pogody 🙂 . Kalifornijskie parki, skwery, plaże, ulice od bardzo wczesnych godzin porannych pełne są ludzi uprawiających różne dyscypliny sportu. I tak praktycznie, przez cały dzień. W South Beach czy Key West widziałam dosłownie jednostki ćwiczące czy biegające, nie mówiąc już o grupach zorganizowanych, której nie widziałam żadnej 🙂 . Może w „zimniejszych” okresach jest inaczej, muszę to koniecznie sprawdzić 😉 .
Santa Monica Muscle Beach z widokiem na Pier.
→ Kultura, sztuka i życie artystyczne
Miami v. Los Angeles znacznie wygrywa w tej klasyfikacji.
Ilość muzeów, galerii, wydarzeń kulturalno- artystycznych jest dużo większa właśnie w głównym mieście Florydy. Miami ma swój balet, operę, jest gospodarzem corocznych dni designu Art Basel, tygodnia mody, targów książki i szeregu imprez artystycznych, gromadzących twórców z całego świata. W Miami jest 17 uniwersytetów, podczas gdy w Los Angeles tylko 2. W samej dzielnicy Wynwood znajduje się ponad 70 galerii, a na terenie Wynwood Walls prezentowane są najlepsze murale i sztuka uliczna z różnych zakątków globu. Praktycznie, co tydzień w Miami organizowane jest jakieś wydarzenie na światową skalę.
Artystyczna dzielnica Wynwood w Miami na Florydzie.
Ale Los Angeles też ma swój wyjątkowy klimat. Jest główną destynacją dla wszystkich szukających swojego szczęścia w show- biznesie. Do LA przyjeżdzają i trenują najlepsi tancerze komercyjni świata, a każdy początkujący czy mniej profesjonalny, właśnie tutaj znajdzie dla siebie idealne miejsce do rozwijania pasji. To tutaj bardzo rozwija się scena muzyczna, zarówno ta bardziej komercyjna i off’owa.
Dzięki swojej otwartości i mieszance narodowościowo- kulturowej, Los Angeles jest miastem bardziej przyjaznym nowo- przybyłym, w każdej dziedzinie biznesu i życia.
A na balet czy do opery, zawsze można wyskoczyć do San Francisco 😉 .
Union Square w San Francisco/ Kalifornia.
Gdybym musiała wybrać tylko jeden stan, Kalifornię czy Florydę i nigdy w życiu tego drugiego nie odwiedzić, to dokonałabym wiadomego wyboru 🙂 . Ale mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie do takiej ekstremalnej sytuacji 😉 . Floryda jest bardzo interesująca, przepiękna, zabawowa i upalna. Ale moje serce na zawsze zostało w Kalifornii 🙂 .
A Wy dokąd pojechalibyście na wakacje? A może ktoś miał możliwość zwiedzić obydwa stany i ma zupełnie skrajne odczucia 🙂 ? A może znajdą się wśród Was fani amerykańskich seriali o Florydzie i Kalifornii? Wszystkie opinie poznam z wielką przyjemnością 🙂 .
PS.
Jeśli jesteście zainteresowani innymi wpisami dotyczącymi USA, Kalifornii czy amerykańskich seriali, to serdecznie zapraszam do zapoznania się z wcześniejszymi wpisami:
To będzie wpis kulinarno- podróżniczy z Barcelony. Ponieważ im więcej podróżuję i im jestem starsza 😉 , tym bardziej zależy mi na doznaniach gastronomicznym na wyjazdach. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że są one dla mnie tak samo ważne, jak zwiedzanie i odkrywanie nowym miejsc. A w sytuacjach, kiedy jestem naprawdę głodna, to i zabytki z pierwszych miejsc UNESCO i inne „cuda świata” nie są w stanie przykuć mojej uwagi. Jak tak dalej pójdzie, to może moim kolejnym życiowym projektem stanie się podróżowanie a’la mój ulubieniec Anthony Bourdain 😉 . Tylko, jak on to robi, że ciągle jest taki szczupły? 😉
Kiedyś potrafiłam zadowolić się „byle czym”, aby zaspokoić głód i dalej zwiedzać, przykładowo trzysetny kościół w Rzymie. Obecnie staram się nie dopuszczać do sytuacji, kiedy moja desperacja i kulinarno- lokalizacyjne nieprzygotowanie powoduje jedzenie śmieciowych fast-food’ów, słodyczy czy wątpliwej jakości pożywienia.
Oczywiście, nie znaczy to, że stronię od jedzenia ulicznego czy bardziej egzotycznego. Wręcz przeciwnie, ale też w takich sytuacjach wolę być rozeznana, gdzie i co najlepiej próbować.
Jako źródło wiedzy na temat kulinariów podczas podróży, oprócz oczywistej sieci, portali typu tripadvisor, yelp, zomato, zagat i innych bardziej lokalnych, traktuję informacje na forach, blogach i od znajomych.
Tę samą zasadę zastosowałam podczas mojego ostatniego wyjazdu do Barcelony. A że akurat to miasto jest bardzo popularnym miejscem wypadowym, to dzięki informacjom z wielu źródeł i nieocenionym wskazówkom znajomych, byłam kulinarnie przygotowana. Jak nie ja, właściwie 😉 . Ale, żeby nie do końca było tak planowanie, to też zdałam się na intuicję, która mnie nie zawiodła.
I tym sposobem, przedstawię Wam 5 fajnych miejsc na kulinarnej mapie Barcelony. Będzie i po hiszpańsku, i bardziej nowocześnie czy wykwintnie. Ale też bardzo lokalnie. Wszystkie znajdują się w tzw. centrum, czyli niedaleko głównych atrakcji turystycznych i zawsze odwiedzanych miejsc.
Restauracja „Els 4 Gats” w Barcelonie. Widok z antresoli na część restauracyjną.
# Els 4Gats Restaurant
adres:
Carrer de Montsio 3 08002 Barcelona
atrakcje turystyczne w pobliżu:
Barri Gotic
Palau de la Musica Catalana
Placa de Catalunya
Passeig de Gracia
rodzaj kuchni:
śródziemnomorska, hiszpańska, też bezglutenowe
zakres cen:
śniadania- od 3 Euro, dania w części barowej od 9 do 16 Euro, dania główne w części restauracyjnej od 23 do 59 Euro
pory dnia:
śniadanie i brunch- 8:00 do 12:00
lunch i kolacja- 12:00- do 1:00
[envira-gallery id=”2080″]
opis i opinia:
Restauracja z ponad 100-letnią historią i klimatem. Bywali w niej ważni przedstawiciele kulturalno-artystycznej bohemy, wśród niej artyści tacy jak Gaudi czy Picasso, który w wieku 17 lat miał tu swoją pierwszą wystawę.
Do dzisiaj, wnętrze jest utrzymane w stylu retro. Dzieli się na część barową oraz restauracyjną, z małą i wąską antresolą z 2-osobowymi stolikami.
Było to jedyne miejsce, w którym zrobiliśmy wcześniej rezerwację online w części restauracyjnej, w porze lunch’u. I było to dobre posunięcie, ponieważ sala była w międzyczasie wypełniona do ostatniego stolika.
Zamówiliśmy 2 dania rybne: policzek z dorsza z aioli na szpinaku w stylu katalońskim z chipsami z tapioki oraz okonia morskiego na czarnym spaghetti z ośmiornicą i morską pianą 🙂 . (tłumaczenie potraw jest moje autorskie 😉 ).
Smakowo i estetycznie wyjątkowe dania rybne w restauracji „Els 4 Gats” w Barcelonie.
Powiem krótko, doznania smakowo- estetyczne były na najwyższym poziomie. Jak to mawia mój szanowny teść, będziemy pisać o nich w życiorysach, co niniejszym czynię 🙂 .
Niebieska piana na okoniu budziła początkowo lekki niepokój, ale w rezultacie nie okazała się płynem do kąpieli 🙂 . Wszystko było bardzo wykwintne i idealnie skomponowane. Jeśli w czasach Gaudiego i Picassa też serwowano takie rarytasy, to w pełni rozumiem ich przywiązanie do tego lokalu 🙂 . Warto wspomnieć też o obsługującym kelnerze. Wiekiem, mógł właściwie dobrze pamiętać czasy świetności i artystów, a swoją dość nonszalancką postawą dodatkowo przypominał, że jest się w wyjątkowym miejscu 🙂 .
Restauracja „El Nacional Barcelona”.
# El Nacional Barcelona
adres: 24 Passeig de Gràcia
(pomiędzy Gran Via de les Corts Catalanes i Carrer de la Diputació)
Barcelona
atrakcje turystyczne w pobliżu:
Passeig de Gracia
Casa Mila/ La Pedrera
Casa Battlo
Placa de Catalunya
rodzaj kuchni: kilka restauracji i barów pod jednym dachem, serwujących potrawy mięsne, rybne, tapasy, delikatesy, wina, piwa, koktaile
zakres cen:
zróżnicowane ze względu na bardzo duży asortyment, dania główne- średnio od 14 Euro, tapas od 4 Euro
pory dnia:
lunch i kolacja- od 12:00 do 00:00 (niedz.-śr.) / 1:00 (czw.-sob.)
opis i opinia:
Fantastyczne miejsce, żeby zaspokoić różne gusta i poziom głodu 🙂 . Do wyboru są 4 restauracje i 4 bary, wszystko w jednej dużej, bardzo stylowo i klimatycznie urządzonej przestrzeni. Budynek został wybudowany w 1889 roku i od tamtej pory przechodził różne metamorfozy. Był fabryką tkanin, sklepem dealer’a samochodów i parkingiem.
Nasz wybór padł na restaurację serwującą owoce morza i ryby „La Llotja”, a konkretnie na paellę. I powiem krótko, że była to jedna z lepszych paelli, jakie jadłam w Hiszpanii.
Muszę jeszcze wspomnieć o restauracyjnej toalecie, ponieważ pierwszy raz w życiu coś takiego widziałam 🙂 . Wyposażona jest w „sekcję damską”, która wygląda jak część garderoby w teatrze. Ma kilka podświetlanych, okrągłych luster i hokerów, gdzie można sobie spokojnie poprawić makijaż i .. pocykać parę selfie 😉 .
Też chcę mieć taką w domu! 😉
Do „El Nacional” wejście jest w głównej ulicy handlowej Passeig de Gracia, tylko znajduje się w głębi wąskiego przejścia między budynkami, które łatwo można przeoczyć. A byłoby bardzo szkoda nie trafić tam, szczególnie po wyjątkowo wyczerpującym zwiedzaniu domów Gaudiego czy zakupowym szaleństwie 😉 .
W tych 2 powyższych restauracjach byliśmy w porze obiadowej. Natomiast wieczorem, wybieraliśmy bary z tapas.
Właściwie, to nie jestem wielką fanką tapasów. Wynika to pewnie z tego, że bardzo często są to typowe turystyczne pułapki, gdzie serwowane jest niskiej jakości, często tłuste i nijakie jedzenie.
Ale po tych miejscach, do których trafiliśmy całkiem spontanicznie, zmieniałam zdanie. Połową sukcesu jest już sama lokalizacja, czyli nie w środku głównych arterii turystycznych typu Rambla, ale gdzieś w uliczkach Barri Gotic czy El Born.
Restauracja „Sensi Gourmet Tapas” w Barcelonie.
#Sensi Gourmet Tapas
adres: Carrer de Milans 4
08002 Barcelona
atrakcje turystyczne w pobliżu:
Barri Gotic
La Rambla
Barceloneta
rodzaj kuchni: tapas, kuchnia śródziemnomorska, też bezglutenowe
zakres cen:
od 3 Euro za 1 tapas, w mocno zatłoczonej porze kolacyjnej był wymóg zamówienia min. 5 różnych
pory dnia:
od 18:30 do północy
[envira-gallery id=”2095″]
opis i opinia: Oryginalne, pięknie podane i wykwintne tapas. Przemiła i bardzo sprawna obsługa, mimo całkowitego obłożenia lokalu. Mieliśmy sporo szczęścia, ponieważ trafiliśmy tuż przed największym szczytem (ok. 21:00) i udało nam się zająć ostatni stolik. Potem przed lokalem zrobiła się normalna kolejka, z cierpliwie czekającymi głodnymi gośćmi 🙂 .
# Sensi
adres: Ample 26
08002 Barcelona
atrakcje turystyczne w pobliżu:
Barri Gotic
La Rambla
Barceloneta
rodzaj kuchni: tapas, kuchnia śródziemnomorska, też bezglutenowe
zakres cen:
od 3 Euro za 1 tapas, w mocno zatłoczonej porze kolacyjnej był wymóg zamówienia min 5 różnych
pory dnia:
od 18:30 do północy
opis i opinia: Restauracja tego samego właściciela, co Sensi Gourmet Tapas. Również bardzo wykwintne i wyjątkowo smaczne tapas. Wyjątkowo smaczny był krem a’la chłodnik z buraka. I sernik na deser, był w karcie opisany jako „the best” i faktycznie taki właśnie był 🙂 .
Bazar „La Boqueria” w Barcelonie.
# Bazar La Boqueria
adres: Les Rambles 91
08001 Barcelona
atrakcje turystyczne w pobliżu:
La Rambla
Barri Gotic
rodzaj kuchni: wielki bazar miejski, ze świeżym mięsem, rybami, owocami morza, wędlinami, warzywami i owocami, słodyczami, przetworami i przyprawami, sokami i różnymi smakowitościami 🙂
pory dnia:
od 8:00 do 20:30
[envira-gallery id=”2101″]
opis i opinia: Takie miejsca trzeba odwiedzać. Bazar z lokalnymi pysznościami, z bardzo swojską i prawdziwą atmosferą. Między straganami napotyka się małe bary, serwujące już gotowe potrawy. My akurat trafiliśmy tuż przed zamknięciem i mieliśmy okazję spróbować…. słodyczy 🙂 . Do teraz ślinka mi leci na myśl o tych truflach i przeróżnych orzechach zatopionych w czekoladzie.
Na wspomnienie tych wszystkich świetnych miejsc, zrobiłam się strasznie głodna 🙂 . Kończę pisać, bo jak tak dalej pójdzie, to cały mój plan „z niejedzeniem byle czego na szybko” szlag trafi 😉 .
Jeśli macie do polecenia inne miejsca na kulinarnej mapie Barcelony, to śmiało piszcie. Bo na pewno jest ich całe mnóstwo i też jest wiele osób uprawiających „turystykę gastronomiczną”, podobnie jak ja 🙂 . Dzięki opiniom, można uniknąć pułapek i eliminować naciągaczy. Pewnie każdy z nas, gdzieś kiedyś trafił na jedzenie, które dosłownie i w przenośni zatruło pół wyjazdu. A przecież przez żołądek do serca każdego turysty 🙂 .