8 powodów, dla których (nie) chcę wyjeżdżać z Kalifornii

… i wracać do Polski i Europy.

Pierwotnym tytułem tego wpisu miał być taki sam, tylko bez nawiasu.
Z wiadomych powodów. A przede wszystkim, z jednego głównego. Czyli mojej bezwarunkowej miłości do Kalifornii.

Jednak, gdy zaczęłam układać sobie w głowie argumenty, doszłam do przewrotnego wniosku. Że, powody dla których nie chcę wyjeżdżać, są właściwie takie same, jak te, dla których chcę.
Że medal ma zawsze dwie strony i że, o ironio, nie można być twórcą i tworzywem jednocześnie.
Brzmi to mało racjonalnie, tym bardziej, że ten wpis tworzę w samolocie, w przerwach na lotniskach podczas łączonych lotów , a kończę na strasznym jet lag’u po przylocie.
Może najlepiej od razu przejdę do konkretów.

Nie chcę wyjeżdżać, ze względu na:

1. Jedzenie
Kalifornia, a szczególnie cały obszar Los Angeles ma dla mnie 2 najważniejsze zalety.
To, przede wszystkim, szeroki wybór żywności organicznej/ ekologicznej oraz dostępność międzynarodowych produktów i kuchni z całego świata.
Dotyczy to zarówno oferty sklepowej i pojedynczych produktów, jak i restauracyjnej czy gotowych dań.
Dla osób świadomych i zarazem koneserów dobrego jedzenia, czyli takich jak ja 😉 , jest to swoisty gastronomiczno- kulinarny raj.

W dedykowanych sklepach ze zdrową, ekologiczną żywnością, czy na rynkach typu farmers’ market można zaopatrywać się tylko w sprawdzoną, dobrej jakości żywność.
Pisałam o tym bardziej szczegółowo we wcześniejszych kalifornijskich wpisach i często ten wątek poruszam.

Takiej ilości produktów organicznych, bezglutenowych, wegańskich raczej nie znajdzie się w jednym miejscu, w sklepach europejskich.

Sklep z organiczną żywnością Whole Foods Market w Venice Beach
Sklep z organiczną żywnością Whole Foods Market w Venice Beach

Druga ogromna wartość to dostępność kuchni z całego świata.

I to świetnej jakości oraz bardzo różnorodnych. Od wszystkich możliwych kuchni azjatyckich, poprzez bliskowschodnie, europejskie, aż po meksykańską czy południowo- amerykańską.
Przygotowywane przez rodowitych mieszkańców danego kraju, z oryginalnych składników.
Oczywiście, takie opcje dostępne są w wielu stolicach czy większych miastach europejskich. Natomiast, prawdopodobnie nie w tak dużym zakresie i z tak bogatą ofertą. Porównywalne może to być jedynie do Nowego Jorku.

 

Targ na Grand Central Market w Los Angeles
Targ na Grand Central Market w Los Angeles

Paradoksalnie, w kolebce śmieciowej, wysoko przetworzonej, genetycznie modyfikowanej żywności, jaką sa Stany, można jeść najzdrowiej i najbardziej „nieamerykańsko”na świecie.
A w Los Angeles, dodatkowo nawet nie trzeba się zbytnio wysilać 🙂 .

2. Ludzi

O uśmiechu i przyjazności mieszkańców Kalifornii pisałam też nieraz. Kolejny pobyt dodatkowo utwierdził mnie w moich obserwacjach.

Odnosi się to do zachowań na zwykłej ulicy czy sytuacjach bardziej formalnych. Nawet policjanci lub inni funkcjonariusze, zwracając uwagę na jakieś wykroczenie, robią to w niezwykle uprzejmy sposób. A często nawet przepraszają, że to robią, ale prawo to prawo. I obojętnie, czy zwracają się do biznesmena, turysty czy osoby bezdomnej.

Bardzo odmienne od tego, co znamy z naszych realiów, jest cierpliwość pracowników różnych zawodów. Czy to osoby obsługujące atrakcje turystyczne, pracownicy lotniska czy sprzedawcy sklepowi, wszyscy w spokojny i przyjazny sposób odpowiadają na milion tych samych pytań oraz problemów dziennie. Nie spotkałam się z irytacją czy próbą zignorowania tematu. Często, potrafią przy tym jeszcze żartować.

No i ten kalifornijski, luźny styl bycia. Bez większego spięcia, niezależnie od sytuacji.
Jest to bliskie mojej naturze, dlatego zawsze będzie to dla mnie jeden z czołowych argumentów, dla których Kalifornia pozostaje na czołowym miejscu ulubionych destynacji.

Skatepark w Venice Beach, Kalifornia
Skatepark w Venice Beach, Kalifornia

3. Ubranie

Tu użycie liczby pojedynczej jest jak najbardziej na miejscu.
Bo w Kalifornii można mieć po prostu ubranie, a nie „-nia” 🙂 . Najważniejsze, żeby składało się z szortów czy letnich sukienek i jakiegoś „długiego rękawa” na wieczory.
Ale wtedy też w zupełności wystarczy bluza z kapturem czy kardigan, przez okrągły rok.

A już ubieranie dzieci, w szczególności chłopców jest ekstremalnie szybkie, łatwe i monotematyczne. T-shirt i spodenki, sportowe buty oraz hoodie w pełni załatwiają temat garderoby. Jaka to oszczędność miejsca w szafie, czasu, głowy i pieniędzy 🙂 .

Sam kalifornijski klimat powoduje już, że człowiek się po prostu „modowo przestawia”. Tak jest przynajmniej w moim przypadku.
Mam dużo większy luz, jeśli chodzi o dobór ubrań, częstotliwość ich rotacji czy śledzenie trendów.

Dzieje się tak chyba dlatego, że to wszystko jest wynagradzane przez otoczenie i klimat. Że człowiek nie musi sobie tak umilać czy rozweselać życia nowym ciuchem czy fajną stylizacją.
Tylko dla jasności, nie odnoszę się do środowisk „przestylizowanych”, goniących za wieczną młodością, często zblazowanych i oderwanych od rzeczywistości osób, których w Kalifornii też nie brakuje.
To nie są moje klimaty 😉 .

4. Pogodę

To jest jeden z tych argumentów, dla którego nie ma drugiej strony medalu. I praktycznie tylko dla niego cały mój niniejszy wywód o chęci wyjazdu można włożyć między bajki 😉 .

Klimat w Kalifornii jest najlepszy na świecie dla miłośników ciepła (nie gorąca), braku wilgotności i większości dni słonecznych przez okrągły rok.
I w odróżnieniu od Florydy, nie ma ekstremalnych zjawisk pogodowych typu huragany, z basenu nie wyskoczy krokodyl (chyba że dmuchany) i w nocy nie pogryzą komary (bo ich tu w ogóle nie ma).
W miejscowościach leżących nad oceanem, ciągła, lekka bryza powoduje, że nawet nie używa się klimatyzacji.
Czy można chcieć czegoś więcej w tym temacie?

Point Dume Beach w Malibu, Kalifornia
Point Dume Beach w Malibu, Kalifornia

 

Chcę wyjechać, ze względu na:

5. Jedzenie

Mimo, że nie jestem fanką tradycyjnej kuchni polskiej, to muszę przyznać, że niektóre smaki, kojarzone pewnie z dzieciństwem, zawsze będą mi bliskie.
Jednym z produktów, za którym można zatęskinć żyjąc poza krajem, jest chleb i wyroby piekarnicze. Pod warunkiem, że są wytwarzane tradycyjnymi metodami, z dobrych jakościowo i zdrowych składników.
W moim przypadku, jest to też własnoręcznie pieczony chleb na zakwasie, który przygotowuję bezustannie od około 2 lat.
Nawet miałam pomysł, żeby przemycić zakwas do USA. Ale bałam się wizji trafienia na czarną listę przemytników żywności 😉 .

W Stanach nie ma tak dobrego pieczywa. Praktycznie nie funkcjonują małe, prywatne piekarnie, porównywalnych czy to z Polską, Niemcami czy Francją.
Chleby organiczne, kupowane za niemałe pieniądze, i tak mają w składzie całą listę zupełnie zbędnych substancji. Nie wspominając o tym, że praktycznie nie do kupienia są chleby bez cukru czy substancji słodzących. Nawet ekologiczne mają w składzie organiczny cukier 🙂 .

Innymi produktami, które są wyjątkowe w Polsce i w niektórych krajach europejskich są wędliny czy sezonowe warzywa i owoce. Kupowane nawet bez gwarancji ekologicznego pochodzenia i tak zawsze będą bardziej bezpieczne niż ich odpowiedniki w USA.
Pod tym względem, Europa nie dopuściła (jeszcze?) do takiego stanu, który już od lat można zaobserwować w Ameryce, gdzie żywność genetycznie modyfikowana nawet nie musi być już oznaczana. A ilość substancji trujących, rakotwórczych, ekstremalnie tuczących i uzależniających jest wprost niewyobrażalna w masowych produktach spożywczych.

W Europie mamy jeszcze jedną niesamowitą rzecz. Że, na tak małym, w porównaniu z USA, obszarze, mamy tak dużą bliskość i rożnorodność czołowych kuchni europejskich.
Nie ma już większych przeszkód, aby spontanicznie i w ekspresowym tempie wyskoczyć do Włoch na pizzę czy burratę, na croissanta lub Roquefort’a do Francji czy piwo do Berlina.
Tego będą nam Amerykanie zawsze zazdrościć.

6. Ludzi

Bo to przede wszystkim rodzina i najbliżsi. Nawet jak bywają męczący czy kapryśni 😉 .
W przypadku znajomych, życie i czas weryfikują wiele. Najbardziej cenię sobie jednak  niewielką ilość znaczących przyjaźni ponad masę płytkich, chwilowych czy wirtualnych znajomości.
A o te pierwsze nie jest łatwo w mocno rotujących, międzynarodowych środowiskach, gdzie często wartością nadrzędną są pozycja i pieniądze. Albo po prostu brak jakichkolwiek wartości i puste, codzienne życie.

Wyjazdy i powroty mają jeszcze jedną ogromną zaletę, w moim przypadku. Intensyfikuję wtedy kontakty międzyludzkie, niektóre przed, inne w trakcie i część po przyjeździe. Może to też wynika z jakiegoś ogólnie dobrego klimatu i samopoczucia w okołowyjazdowych miesiącach. Potem niestety często łączymy się w bólu istnienia podczas przydługiej i dołującej zimy.

7. Ubranie

Są jednak momenty w moim życiu, kiedy dochodzę do wniosku, że lubię różne pory roku i związaną z tym- rożnorodną garderobę.
Może takich chwil nie jest wiele, ale nie mogę o nich zapominać 🙂 .

Budzi się we mnie wtedy moja wielka butowa miłość. Uwielbiam wszystkie, łącznie z obcasami i butami zakrytymi. Wyjątek i moją zmorę stanowią jedynie kozaki i kalosze, które noszę jedynie z powodów praktycznych.
A klapek typu „birkenstocki” czy bamboszy/ walonek w stylu „UGG/ EMU” nie ubiorę przenigdy. Po prostu nie mieszczą się w moim poczuciu estetyki 😉 .

Klimat europejski daje też możliwość ubierania zróżnicowanej garderoby. Łącznie z płaszczami, futerkami i czapkami. Tylko oby niezbyt długo w ciągu roku 😉 .

Moda uliczna stolic i miast europejskich ma też swój niepowtarzalny klimat. Tutaj większe podobieństwo jest do Nowego Jorku i Wchodniego Wybrzeża, niż do Kalifornii.
Tak różnorodnie, awangardowo i modnie ubranych osób siłą rzeczy nie zobaczymy na przeciętnych ulicach Los Angeles czy San Francisco.

8. Estetykę

Kalifornia ma pogodę, a Europa ma estetykę. W architekturze i wnętrzarstwie. I tego ostatniego mi szczególnie w kalifornijskich wnętrzach, domach i codziennym otoczeniu zawsze brakuje.
Temat jest oczywiście tak szeroki, że zasługuje na długie opracowanie. Ale w kilku słowach i bardzo ogólnie mówiąc, domowe wnętrza przeciętnych mieszkańców są w Europie dużo staranniej i bardziej estetycznie urządzone.

W Kalifornii (jak i zresztą w wielu innych miejscach w Stanach) na porządku dziennym jest wyposażenie i estetyka rodem z lat 70- i 80-tych. I to zarówno pod kątem wyglądu, jak i faktycznego wieku. Często dominuje bardzo zachowawczy styl, z ciężkimi, ciemnymi meblami, elementami stylizowanymi, sztukaterią, przepychem rozumianym jako elegancja. W mniejszości jest minimalizm, proste czy nowoczesne formy.
Wynika to też pewnie z faktu, że ogromna ilość mieszkań jest wynajmowana i stąd może ten brak chęci inwestycji serca oraz pieniędzy w urządzenie wnętrza.
Poza tym, przeciętny mieszkaniec Kalifornii spędza ogromną ilość czasu na zewnątrz. To też naturalnie może przyczyniać się do takiego stanu rzeczy.
W Polsce, a tym bardziej w Skandynawii czy Holandii otoczenie zewnętrzne niejako wymusza długie przebywanie wewnątrz, co przekłada się na bardziej zadbane, przyjazne i estetycznie wyposażone wnętrza.

Widok na Los Angeles w drodze na Mt. Hollywood
Tak to właśnie jest, że jak mówi stare ludowe powiedzenie, nie można mieć w życiu wszystkiego.

Mimo, że wiele rzeczy jest dzisiaj możliwych. Wręcz, często sama powtarzam stwierdzenie, że nie ma rzeczy niemożliwych.
To jednak, jest coś, co nigdy nie będzie pasowało do tej tezy.

Nie da się być w dwóch miejscach jednocześnie.

Chociaż nie raz i nie dwa, byłoby to optymalne rozwiązanie.

Gdybym, jakimś cudem, mogła wybrać i połączyć różne cechy tych dwóch miejsc, to wybieram wszystkie 8 naraz i jednocześnie.
Bo bez każdej z nich, na dłuższą metę, nie wyobrażam sobie szczęśliwego życia.

Kalifornijskie stylizacje

Lata w Kalifornii nie wyobrażam sobie bez kilku niezbędnych elementów garderoby.
Moje codzienne stylizacje różnią się od tych, które noszę podczas ciepłych dni w polskich miastach czy na wypadach europejskich.
Wynika to głównie z tego, że mój kalifornijski dzień spędzam z reguły na rowerze, na piaszczystej plaży, w miejskich restauracjach, sklepach i na dodatek w studio jogi. Stąd też, strój dnia musi być z jednej strony bardzo wygodny, letni, plażowo- sportowy, a z drugiej miejski i uniwersalny.

Stwierdziłam, że te wszystkie cechy łączą w sobie rzeczy w kolorze czarnym.
Czy to w wydaniu 'total black look’, czy z czarnymi elementami.
Odkryłam, że mimo sympatii do kolorowych ubrań, a szczególnie butów i torebek, latem noszę głównie zestawy monochromatyczne (w większości czarne) czy klasyczne zestawienia biało- czarne lub w połączeniu z jeansem.

Numerem jeden w mojej kalifornijskiej garderobie jest czarna, prosta, letnia sukienka.
Od zeszłego sezonu upodobałam sobie szczególnie jedną, kupioną w Topshop. Minimalistyczna, na ramiączkach, z nieregularnym dołem, krótszym z przodu, dłuższym z tyłu. Idealna na miejski wypad i też wygodna na rower.

Czarna sukienka w Bradbury Building w Los Angeles
Czarna sukienka w Bradbury Building w Los Angeles

 

Czarna sukienka w Grand Central Market w Los Angeles
Czarna sukienka w Grand Central Market w Los Angeles

 

Czarna sukienka na zakupach w Wholefoods Market w Venice Beach
Czarna sukienka na zakupach w Wholefoods Market w Venice Beach

 

Czarna sukienka na plaży w Palos Verdes w Kalifornii
Czarna sukienka na plaży w Palos Verdes w Kalifornii

Kolejnym elementem ubioru, który praktycznie noszę non stop i który trudno byłoby czymś zastąpić, są jeansowe szorty.
W swoim życiu miałam kilka par spodenek, ale z reguły żadna z nich nie do końca spełniała moje oczekiwania.
W zeszłym roku, przeszłam pół Manhattanu, mając kilkugodzinne okienko w przesiadkach samolotowych, aby w firmowym sklepie jednej z amerykańskich marek kupić wypatrzone wcześniej spodenki. Na nieszczęście (a może i szczęście), nie było mojego rozmiaru. Ogromnym plusem całej akcji pozostała za to wycieczka do ulubionej nowojorskiej Village.

W tym roku, przed wyjazdem do Kalifornii, zupełnie przez przypadek znalazłam naprawdę świetne szorty w H&M. I w jednej czwartej ceny tych nowojorskich 🙂 .
Aha, i nie czytam tych durnowatych artykułów w stylu „czego nie wypada nosić po 30-tce czy w wieku 40-tu lat”. Bo szorty są z reguły na pierwszych miejscach. Osoby, które to piszą, chyba jednak nigdy nie były w Kalifornii 😉 .

Jeansowe szorty na Venice Beach
Jeansowe szorty na Venice Beach

 

Jeansowe szorty w Palm Springs
Jeansowe szorty w Palm Springs

Moim tegorocznym odkryciem butowym, oprócz sandałów z pomponami (opisanymi wcześniej w tym wpisie) są koronkowe espadryle amerykańskiej marki Toms. Wygodne, przewiewne i kobiece. Na plażę i miasto. A dodatkowo, bardzo podoba mi się filozofia marki, która część zysku z każdego sprzedanego produktu przekazuje na pomoc osobom potrzebującym.

Toms na plaży w Santa Monica
Toms na plaży w Santa Monica


Kalifornijska stylizacja nie może się obejść bez stroju kąpielowego.
W tym sezonie szukałam takiego, którego góra dodatkowo będzie mogła pełnić funkcję niezależnego topu. Wybrałam czarny, dwuczęściowy strój Marysia Swim.
Zauroczył mnie motyw wykończenia tej prostej konstrukcji 🙂 .

Top od stroju Marysia Swim w zestawieniu w jeansowymi szortami
Top od stroju Marysia Swim w zestawieniu z jeansowymi szortami

 

Strój Marysia Swim na basenie w Palm Springs
Strój Marysia Swim na basenie w Palm Springs

Mimo, że nie noszę tutaj ulubionych obcasów czy dizajnerskich torebek, to nie zamieniłabym się za żadne skarby na wakacje we francuskim kurorcie na południu Europy czy pięciogwiazdkowym hotelu na greckiej wyspie 😉 .
Nawet jeśli miałabym cały miesiąc chodzić w tej jednej sukience czy szortach, to i tak byłabym chyba najszczęśliwszą Polką w Kalifornii 🙂 .

Kalifornijskie obrazki i vlog nr 2

Na wstępie, muszę powiedzieć, że jestem z siebie dumna. Tak mało skromnie i w typowo amerykańskim stylu.
Powodem mojego samozachwytu jest fakt stworzenia całkowicie samodzielnie zmontowanego vloga.

A jak czytaliście wcześniejsze wpisy i obejrzeliście vlog nr 1, to wiecie, że moje know- how w tym zakresie było naprawdę marne.
Dodatkową trudnością okazał się jeszcze timing.
Bo to, żeby kręcić video i nauczyć się obrabiać filmy, wymyśliłam praktycznie 2 dni przed wylotem do Stanów.
Nawet naiwnie myślałam, że uda mi się usiąść do pierwszego kroku jeszcze w Polsce. Oczywiście, plan, jak można było przypuszczać, zupełnie się nie powiódł.

Po przylocie do Kalifornii stanęłam przed dylematem.
Czy chwytać byka za rogi czy może nawet bardziej porwać z motyką na słońce i ogromną część wakacji przeznaczyć na kręcenie oraz obrabianie video? Co w praktyce oznacza bieganie ze sprzętem, myślenie o tym, co i jak pokazać i powiedzieć. Często kosztem rodzinnego czasu wspólnego.
A potem spędzić godziny przed komputerem, nierzadko z lekką frustracją, aby ucząc się, mimo wszystko dochodzić do efektów czyli gotowych materiałów.
I to wszystko, późnym wieczorem i nocą, bo przecież nie przyjechałam do ukochanej Kalifornii, aby nie wychodzić w ciągu dnia z mieszkania. Bo na dodatek nie zebrałabym tych materiałów video.
O i tak, błędne koło, na własne życzenie i widzimisię.
Do tego dochodzi jeszcze tradycyjna praca na blogu. Zależy mi na tym, aby przerwy w publikacjach też nie wydłużyły się jakoś znacznie. Bo to nigdy się dobrze nie kończy, ani dla samego bloga, ani dla samodyscypliny blogera.

W rezultacie, odpowiadając na to własne pytanie retoryczne, postanowiłam nie odpuszczać.
Nie szkodzi, że trochę nie dosypiam (a jestem ekstremalnym śpiochem, a do tego mam wakacje, goddamnit), że moje chłopaki nie mają często ze mną lekko (i vice versa 😉 ) i że chodzę obładowana jak wielbłąd, a jestem fanką stylu light.
Cieszę się bardzo, że udało mi się zmontować w pełni samodzielny vlog.
Jest to zawsze jakiś tam wpis do CV czy zaliczony punkt na własnej liście małych dokonań.

We vlogu, opowiadam o krnąbrnych włosach w kalifornijskim klimacie, nowym ruchu pieszym na skrzyżowaniach, indiańskich gadżetach i dodatkach do kawy.

A dla miłośników bardziej obrazów statycznych, załączam parę powiązanych zdjęć.

[envira-gallery id=”2858″]

Uciekam, bo znowu się nie wyśpię, będę miała spuchnięte oczy i kwaśną minę na tych nagraniach 😉 .

Ale Was zapraszam do oglądania i śledzenia kanału na YouTube.

No to pa 🙂

 

Mój pierwszy w życiu vlog z palmą w tle

Po ponad pięciu miesiącach blogowania postanowiłam także sprawdzić się jako vlogerka i nagrywać treści video. Jak tak dalej pójdzie, to może zostanę nawet zagrajmerką (to słowo poznałam jakiś miesiąc temu dzięki synowi znajomego).
Tylko wtedy może być mały problem. Jedyną grą komputerową, którą przeszłam, był „Titanic”, na drugim roku studiów, czyli mniej więcej w 1996 roku. Ale gra była epicka, nie ma co.
Tak nas wciągnęła, że zarówno mój przyszły wtedy mąż, ja i nawet moja serdeczna analogowa koleżanka Ania, postanowiliśmy przestać chodzić na zajęcia. Stwierdziliśmy, że życie na tonącym statku jest ciekawszą opcją.
No, ale wiadomo, jak się skończyła historia Titanica 🙂 .

Moja motywacja do tworzenia vlogów wyglądała podobnie, jak w przypadku pisania bloga.
Poczułam, że powinnam zacząć to robić, kompletnie bez wcześniejszego przygotowania. Ba, nawet do niedawna nie wymieniłabym kilku znanych polskich czy światowych vlogerów.
Teraz jest już trochę lepiej 😉 .
Tak już w życiu mam, że najpierw spontanicznie coś robię, a potem ewentualnie uzupełniam o wiedzę teoretyczną. Jestem raczej człowiekiem czynu, niż słowa.

Jak już poczułam ten zew vlogowania, to stanęłam przed tematem sprzętu i obróbki filmów.

Po niewielkim riserczu, doszłam do wniosku, że na tę chwilę filmy będę kręcić głównie telefonem, konkretnie iPhone’m i czasami też kamerą GoPro. Czyli bez większych, nowych inwestycji.
Jedynym sprzętem, którego potrzebowałam, szczególnie po pierwszych próbach, był stabilizator/ gimbal.
Ten temat okazał się dla mnie jednak zbyt wymagający. Szczególnie, jak szukałam czegoś bardziej uniwersalnego.

Wtedy z pomocą przyszedł mój techniczny mąż 🙂 . Znalazł stabilizator 3-osiowy gimbal FY- G4 Pro. Według producenta jest on przeznaczony do iPhone’ów (i też jako jedyny sprzedawany w Apple Store’ach). My też przetestowaliśmy go do Samsung Note’a i działa bez zarzutu.
Bardzo polubiłam mój nowy sprzęt. Nawet jakiś Amerykanin powiedział, że tak kręci filmy sam Guy Richie. To mi się baaardzo spodobało 😉 .

Podstawowe przygotowanie techniczne uzupełniłam jeszcze o 2 sprzęty, bez których byłoby dość trudno uzyskać satysfakcjonującą jakość nagrań.
Pierwszy to mikrofon do telefonu- iRig Mic Lav. Tutaj oparłam się na poleceniu autorytetu z dziedziny social mediów i Facebook’a- Mari Smith.
Jest to optymalne połączenie małego sprzętu, o bardzo dobrej jakości i przystępnej cenie.
I ostatni, poręczny statyw Joby Gorillapod, który dzięki swojej elastycznej konstrukcji może być używany w każdych warunkach.

Teraz już możecie odetchnąć z ulgą, bo to koniec wątku technicznego.

Nic innego mi już nie pozostaje, tylko nagrywać te vlogi. Tak, po prostu.
W Kalifornii i podczas innych podróży, nie będą to typowe przewodniki turystyczne. Nie znajdziecie tu informacji, co każdy turysta powinien zobaczyć i odhaczyć. Bo sama już od dawna tak nie podróżuję.

Będę chciała pokazać za to, co mnie urzekło, zdziwiło i dało do myślenia. Dlaczego w pewne miejsca ciągle wracam i uważam, że warto się tym dzielić.

Co do przyszłości i długodystansowego pomysłu na vlogi, to mogę powtórzyć wcześniejszą myśl. Najpierw coś zrobię, a potem o tym opowiem. Nie planuję planowania i nie rozpisuję grafików.
Jedno mogę zapewnić, że jak coś robię, to wkładam w to serce.

Zobaczcie sami, jak mi wyszła pierwsza próba i dlaczego właściwie postanowiłam zostać vlogerką z palmą w tle.

https://www.youtube.com/watch?v=nB1xcC8tu8w

10 rzeczy, które musisz lubić będąc w Los Angeles

Ten wpis powstał na podstawie własnych doświadczeń oraz wielu artykułów o podobnie brzmiących tytułach, z amerykańskich mediów.
A poza tym, jak już wspominałam, uwielbiam takie matematyczne zestawienia, w kontekście różnych dziedzin 🙂 .

Na początek, krótkie wprowadzenie historyczne. Moje własne, osobiste.

Do Los Angeles pierwszy raz przyjechałam 3 lata temu. Wszystko, co do tego doprowadziło, było tak surrealistyczne, że właściwie do teraz nie mogę w to uwierzyć. Napiszę kiedyś o tym osobny wpis, gdy będę gotowa.

Welcome to Los Angeles

Trochę żałuję, że nie zaczęłam pisać bloga właśnie wtedy. Opisywanie moich odczuć na gorąco byłoby najbardziej wiarygodne i szczere.
A z drugiej strony, nie lubię mówić, że czegoś w życiu żałuję. A wręcz jestem daleka od takich wniosków. Bo przecież nigdy nie wiadomo, co by było 'gdyby’. I zgodnie z jedną z zasad feng- shui, którą popieram, nie należy rozgrzebywać przeszłości. Ona była, minęła i nic tego nie zmieni. Najważniejsze jest tu i teraz.

A 'tu’, oznacza dla mnie 'teraz’ właśnie spędzanie kolejnego miesiąca, mieszkając w Los Angeles, w Santa Monica.
I kolejny raz dochodzę do podobnych wniosków, które mnie tak mocno zaskoczyły podczas pierwszego pobytu. A przy następnych, czasami lekko ewoluowały, ale generalnie potwierdzały stwierdzone wcześniej teorie.

Z moich obserwacji i powszechnych opinii, Los Angeles jest miastem, które się albo kocha, albo nienawidzi. Pewnie, nie jest to jedyne miasto na świecie, do którego można mieć taki zero- jedynkowy stosunek.

Ale na pewno jest to jedno z nielicznych miejsc,  o którym po pierwszym tygodniu możesz powiedzieć, że jesteś u siebie. Albo zupełnie odwrotnie.

Ja wsiąkłam od razu. Całkowicie i chyba jednak trochę bezkrytycznie. I od pierwszego dnia, polubiłam te wszystkie rzeczy, które tworzą klimat tego miejsca.

1. Bycie fit jest nie tylko modą. To styl życia. Jedyny, słuszny.

2. Jeśli joga wydawała ci się nudna, to czas to zweryfikować. A jeśli nigdy w życiu nie zrobiłeś żadnej asany, to nawet się do tego nie przyznawaj. Tylko wbijaj na najbliższe zajęcia, które z pewnością znajdziesz obok na ulicy.

 

3. Organic i non- GMO to dwa słowa, których usłyszysz dziennie najwięcej. A jeśli nie, to znaczy, że przebywasz nie tam, gdzie trzeba, albo wyjechałeś niechcący poza granice miasta.


4. Kawa. Dobra kawa. Najlepiej organic. No bo przecież, czy ktoś widział zdjęcie hollywoodzkiej gwiazdy, zrobionej przez paparazzi, bez kubka kawy w ręce? Nieważne, czy rano, wieczorem, przed czy po treningu.


5. Smoothie. Zielony koktajl. Kombucha. Jeśli nie chodzisz z kubkiem kawy, to wtedy tylko z jednym z nich. A z reguły, z każdym, o różnych porach dnia.

6. Słońce. Średnio przez 284 dni w roku. Ze średnią roczną temperaturą w dzień nie spadającą poniżej 20 st. C. Nie mam pytań 😉 .

7. Puchowe kurtki i kozaki. Obowiązkowy element garderoby każdego Angeleno. Bo przecież wieczory potrafią być czasami zimne, z temperaturą 15 st. C ! 🙂

8. Korki i duży ruch- rzecz względna. Bo właściwie kto powiedział, że godzina stania w korku to długo?

9. Czy jest na świecie jeszcze jakieś miasto, w którym nie istnieje transport publiczny?
Tego nie wiem. Ale jeśli w desperacji po wielogodzinnych staniach w korkach samochodowych, przyszłoby komuś do głowy zamienić własne auto na autobus, to lepiej od razu rzucić się z wiaduktu na „dziesiątkę” (autostradę „interstate 10” z Santa Monica do Los Angeles i dalej).

10. Uśmiech. W dużych ilościach, w każdej sytuacji. Bo przecież „West Coast is the best coast”.

Mój pierwszy dzień świstaka w Santa Monica

Z góry proszę o wybaczenie. Bo będzie krótki wpis i pewnie z wątpliwą składnią oraz sensem.
A to wszystko z powodu wielkiego zakręcenia, zmiany czasu i ogólnej euforii.

Piszę te słowa o 6-tej rano czasu polskiego, a 21 pacyficznego. Po 28 godzinnej podróży i dwóch nieprzespanych nocach. Ale nie narzekam, żeby nie było 🙂 .

Jestem w mojej ukochanej Kalifornii i w jeszcze bardziej uwielbianej Santa Monica. Jest to moje miejsce na ziemi. Po prostu. Dlatego wracam tu, jak tylko mam taką możliwość.
Tym razem już po raz piąty.
I ten kolejny raz przeżywam mój pierwszy dzień w tym miejscu. Taki osobisty kalifornijski dzień świstaka.

Razem z moimi chłopakami mamy już niezłą wprawę.
Taki świstakowy dzień zaczynamy z reguły bardzo wcześnie, ze względu na jet lag. I jesteśmy wtedy bardzo głodni.  Tym razem, wzięłam ze sobą owsiankę, bo wiedziałam już, co się święci. Ale głód kawy włącza się zaraz po zjedzeniu.

Po kawę wyruszamy przepięknym parkiem Palisades Park, z którego widok na plażę jest bezcenny.

Palisades Park, Santa Monica

Plaża w Santa Monica

Dobrych opcji kawowych w Santa Monica jest sporo. Kiedyś o tym dokładniej napiszę.
Nasza pierwsza kawa na kalifornijskiej ziemi jest z reguły ze sklepu Whole Foods. O tym sklepie pisałam już kilkukrotnie w amerykańskich wpisach. Pokażę go i opowiem więcej we vlogach, które zaczęłam kręcić właśnie w Santa Monica.

Moje vlogowe próby na Third Street Promenade w Santa Monica
Moje vlogowe próby na Third Street Promenade w Santa Monica

Po kawie, dopada nas kolejny głód. Tym razem, braku internetu. Wtedy idziemy dwie ulice dalej do T- Mobile, kupić amerykańskie karty sim.
Niedawno, ta właśnie sieć wprowadziła ciekawą opcję dla turystów i przyjezdnych. Pakiet 3- tygodniowy 2 GB transmisji danych, nieograniczone sms’y i 1000 min. rozmów lokalnych za 30 $ netto.

T Mobile Santa Monica

W T- Mobile obsługiwał nas bardzo miły konsultant. Nie tylko opowiedział nam o swojej pasji fitness i body building, to jeszcze pokazał zdjęcia z Arnoldem i Jean Claud’em.
Ale najbardziej zaciekawił naszego syna, gdy pokazał mu swoje zdobycze w Pokemon Go! Właściwie nie wiem, kiedy znajduje czas na pracę i wspomnianą siłownię, patrząc na jego pokemonowy dorobek 😉 . Powiedział przy tym, że właśnie w Santa Monica i Los Angeles jest zagłębie pokemonów. A najwięcej podobno przy molo Santa Monica Pier. Pewnie będziemy to sprawdzać 🙂 .

Spokojniejsi, z internetem w komórkach, wyruszyliśmy na słynny deptak na trzeciej, czyli Third Street Promenade.

O godzinie 11 czasu lokalnego zrobiliśmy się znowu strasznie głodni. I na deptaku jest jedna z naszych ulubionych sieciowych restauracji z kuchnią meksykańską Chipotle.
Jest to świetna opcja przystępnego cenowo, dobrej jakości i specjalnie wyselekcjowanego szybkiego jedzenia.
I tak jak już wspominałam, chyba nigdzie na świecie, może oprócz Meksyku, nie ma tak dobrej kuchni meksykańskiej jak właśnie w Kalifornii.

Zawsze wizyta na deptaku kończy się podobnie. Każdy członek naszej rodziny ma już swoje ulubione miejsca, do których koniecznie musi wejść.
Nie może zabraknąć bluz z Abercrombie & Fitch, sklepów z odzieżą sportową Champs, Footlocker i Nike. No i na koniec Apple Store, no bo przecież mogli coś nowego wprowadzić przez ostatnie 48 godzin 😉 .


Na deptaku czas szybko płynie, jak to z reguły w sklepach bywa.
Potem musieliśmy trochę przyspieszyć, żeby zrobić jeszcze zakupy spożywcze w Whole Foods (czy ja już wspominałam może o tym fajnym sklepie 😉 ?) i najważniejsze- kupić rowery, nasz główny środek lokomocji przez najbliższy miesiąc.

Whole foods market w Santa Monica

 

Jako przysposobieni Poznaniacy, mamy swój opracowany sposób w temacie rowerowym.
Kupujemy je w wypożyczalni, a potem, po miesiącu znowu odsprzedajemy w tym samym miejscu, za połowę ceny 🙂 .
Jest to taka win-win sytuacja, zarówno dla nas, jak i dla naszego już znajomego właściciela wypożyczalni z Holandii.

Chciałam jeszcze ze szczegółami opisać drogę powrotną na tych rowerach, w pięknym wczesno- wieczornym kalifornijskim słońcu, ale moje oczy postanowiły już się nie otwierać. Zaraz nos wyląduje na klawiaturze i stracę cały ten świstakowy wpis. A tego byśmy bardzo nie chcieli, prawda? 😉

Jedyną czynnością, którą udało mi się dokończyć, jest wrzucenie kilku zdjęć.
Wysyłam kalifornijskie słońce i niech pozytywna moc będzie z Wami!

Elektroniczny niezbędnik podróżniczy

Dzisiaj pobawię się w sprzętowego geek’a. Bo to takie moje trochę alter ego 😉 . I z tej strony jeszcze mnie nie znacie.

Pisałam jakiś czas temu o rzeczach, które zawsze zabieram ze sobą na wyjazdy link. Teraz chciałabym rozszerzyć te informacje o sprzęty elektroniczne, bez których już teraz nie wyruszam nawet do rodziny na Mazurach. A nie mówiąc o dalszych i dłuższych wojażach.

Jestem właśnie w trakcie przygotowań na miesięczny pobyt w Stanach. I po raz kolejny staram się zoptymalizować rzeczy do zabrania. Mimo sporego doświadczenia w podróżowaniu, a w tym też do Ameryki Północnej, ciągle mam tendencję do pakowania zbyt dużej ilości wszystkiego.
Często myślę, że ograniczenia kilogramowe w bagażu lotniczym są zbawieniem. Bo inaczej, podróżowałabym jak Anna Karenina, z milionem tobołów i kufrów. I pewnie jeszcze z psem, którego nie mam, ale jakiś w rodzinie by się pewnie znalazł 😉 .

Jedną zasadę umiałam już sobie na stałe wbić w głowę. Czy jadę na 2 miesiące czy 2 tygodnie, rzeczy biorę tyle samo.

Ponieważ robię i tak regularnie pranie (uwielbiam amerykańskie pralnie!) oraz zawsze na miejscu coś kupię (nawet jak sobie obiecuję, że tego nie zrobię. Mam zbyt słabą silną wolę 🙂 ).

A poza tym, to zaobserwowałam jedną uniwersalną prawidłowość, odnoszącą się nie tylko do wyjazdów.
W sezonie nie noszę więcej rzeczy/ zestawów niż maksymalnie przez 14 dni.
A często jeszcze w międzyczasie i tak się poszczególne ubrania powtarzają, w innym zestawieniu. Nie jest to może idealna i zrobiona zgodnie z wytycznymi capsule wardrobe. Tylko taka moja, ciągle dopracowywana wyjazdowa szafa. Będę pewnie o tym trochę pisać w kalifornijskich relacjach.

Ale wracając do wątku przewodniego tego wpisu.
Muszę jeszcze zaznaczyć jedną rzecz. Do sprzętu elektronicznego podchodzę jak typowa blondynka. Czyli ma być mega prosty w obsłudze, lekki i ładny. Także nie znajdziecie w tym zestawieniu specjalistycznych opisów rodem z geek’owskich poradników. Od tego mam męża maniaka 😉 .

W kilku punktach wymienię najważniejsze dla mnie zalety danego sprzętu:

1. Głośnik bezprzewodowy JBL Charge 2 Plus

To mój wyjazdowy elektroniczny ulubieniec.

– optymalna wielkość (ok. 18 cm długości) przy bardzo dobrej jakości dźwięku
Szczególnie basy są mocne, jak na tak mały sprzęt. Dodatkowo wstawiamy go czasami do szafki czy kartonu, aby uzyskać głębię dźwięku.

– producent określa go mianem „wodoodporny”
Faktem jest, że nie wrzuciłam go do basenu do testu, ale kilkakrotnie został poddany zachlapaniu w łazience czy na plaży. I działa dalej. Nawet używamy  go pod prysznicem 🙂 .

 

Głośnik JBL pod prysznicem.

– bluetooth i power bank
Bardzo przydatne funkcje. Bluetooth działa bardzo sprawnie, rozpoznaje bezproblemowo kilka urządzeń (smartfony, tablety). Często chodzę z nim po domu, rozmawiając przez telefon, słuchając muzyki i podcastów czy nawet seriali, które między innymi oglądam na tablecie w kuchni 🙂 . Posiada funkcję „social mode”, która pozwala na podłączenie 3 urządzeń jednocześnie i odtwarzanie na zmianę.
Power bank to też zawsze dobra dodatkowa opcja.

[envira-gallery id=”2701″]

– design i kolorystyka
Bardzo zgrabnie zaprojektowany, z ciekawą paletą kolorystyczną w 8 odcieniach (też czerwony, różowy, morski). W naszej rodzinie kompromisowo wybraliśmy czarny 🙂 .

2. Kieszonkowy projektor Philips PicoPics PPX4835

Taka mała rzecz, a cieszy, można tutaj śmiało powiedzieć. Stosunkowo nowy element elektronicznego podróżnika, ale już został przetestowany w różnych okolicznościach.

– obraz HD przy kieszonkowych wymiarach (115 mm x 115 mm x 32 mm) i minimalnej wadze (0,3 kg)
Bardzo dobrej jakości i optymalnie duży obraz, do przekątnej 381  cm (150 ”). A sam projektor jest tak lekki, że aż trudno uwierzyć, że nie jest zabawką.

– wbudowana bateria i głośnik
Dzięki temu można w natychmiastowy sposób stworzyć przenośne kino domowe, w każdych warunkach.
Często używamy go z przenośnym głośnikiem, podłączając za pomocą kabla od słuchawek.  A za pomocą przejściówki HDMI podłączamy go do iPada (tych informacji sama bym nie wymyśliła, musiałam się skonsultować 🙂 ).

[envira-gallery id=”2708″]

Philips wypuścił też rozszerzony model  z Androidem, czytnikiem kart pamięci, wifi oraz bluetooth. Jest tym samym o około 20% droższy.

Nasz projektor bardzo się sprawdził w wyjazdowych okolicznościach. Jedną z takich sytuacji, gdy go bardzo polubiliśmy, było zrobienie seansu bajek dla grupy dzieci. Idealna sprawa. W sekundę dzieciaki zostały zaczarowane i zebrane w jednym miejscu 🙂 .

Pozytywny test przeszedł także w plenerowym oglądaniu imprez sportowych.

Piesek na zdjęciu jest pożyczony :)
Piesek na zdjęciu jest pożyczony 🙂


3. Mini tablety

A dokładnie iPad mini i tablet Samsung Galaxy 9,6 cala. Sprzęty używane w rodzinie praktycznie na okrągło. Optymalne wielkości do trzymania w rękach w samolocie, na lotniskach, wszędzie. Mimo, że zawsze i tak wozimy laptopy do pracy, to mini tablety w codziennym czytaniu czy oglądaniu biorą górę.
I żeby nie było konfliktu, dzięki temu mamy dostęp i do iOS, i do Androida. Bo w rodzinie mamy zarówno team Apple jak i Samsung. A dziwnym zrządzeniem losu, nikt z nas nie jest do końca wierny jednemu producentowi i systemowi.

 I jeszcze kilka słów o usługach elektronicznych, z których korzystam na wymienionych sprzętach, lokalnie i międzynarodowo.

4. Spotify

Dwa słowa wyjaśnienia dla nieznających tematu.
Spotify to serwis muzyczny, działający na zasadzie streamingu, do odtwarzania na tabletach, smartfonach, komputerach. Można słuchać gotowych playlist lub samemu wyszukiwać utworów i autorów. Dostępna jest wersja bezpłatna, przeplatana reklamami i z mniejszą możliwością nawigacji po utworach. I pełna wersja płatna, bez przerywników.

Ale co dla mnie jest najważniejsze w tym serwisie, to:

– pakiet rodzinny
W wersji płatnej dostępne jest stworzenie do 6 kont dla członków rodziny. Przy czym każdy niezależnie może odtwarzać własną muzykę. W naszym domu sprawdza się to idealnie. Nie ma już konfliktu interesów czy przypadkowego przełączenia muzyki na innym sprzęcie 🙂 .

– międzynarodowy zasięg
Tu nic dodać, nic ująć. Przy naszym stylu życia, to podstawowa opcja. Zaoszczędza tyle stresu 😉 .

5. Netflix i Hulu

– Netflix my love

Pisałam już kiedyś te słowa, ale się powtórzę. Moje życie już nigdy nie jest takie samo, odkąd w Polsce pojawił się Netflix (dla mniej wtajemniczonych- jest to największy streamingowy serwis filmowy na świecie).
Jako absolutny uzależnieniec od seriali i filmów (szczególnie amerykańskich 🙂 ) nie mam przerw w nałogu, nawet na wyjazdach.

Właściwie moja przygoda z Netflixem zaczęła się właśnie w Stanach, gdzie wykupiłam tę usługę kilka lat temu. Później mocno kombinowałam jak można oglądać też w Polsce. I tu na pomoc przychodził mąż geek 🙂 .
Ale teraz możemy wreszcie bezproblemowo funkcjonować w wielu miejscach na świecie. Mając jedno konto na Netflixie, można używać je w krajach, gdzie jest on dostępny.

Co warto wiedzieć- każdy kraj ma trochę inną ofertę filmową. Przykład z brzegu, z mojego doświadczenia, w USA dostępne są wszystkie sezony „Przyjaciół”, u nas niestety nie. Jeśli czyta to ktoś z Netflixa, to może wysłucha mojej prośby, żeby to zmienić 😉 .
Ostatnio w Hiszpanii, też rzuciło mi się w oczy, że filmy są różne.

A jeszcze, jeśli ktoś nie wie o jednej z zasad dotyczących seriali produkowanych przez Netflix, to podpowiem. Netflix udostępnia od razu cały sezon. Najlepszym przykładem były „House of Cards” czy „Orange is the new black”.  Co tylko może potęgować nałóg i binge- watching czyli kompulsywne oglądanie seriali. Ale jak to mówi znane ludowe powiedzenie, „na coś umrzeć trzeba” 🙂 .

– Hulu jako opcja

Hulu to jeden z serwisów filmowych dostępnych w USA. Wspominam o nim, jako o alternatywnie do Netflixa. Bez opłat można uruchomić sobie serwis na miesiąc. Lub wykupić abonament.
W bazie Hulu jest sporo seriali, mniej natomiast produkcji filmowych. Często niestety nie ma wszystkich sezonów danego serialu, co potrafi być bardzo irytujące (patrz wyznanie powyżej 🙂 ).

Przyznam, że miałam wykupiony abonament przez kilka miesięcy. W praktyce wybierałam częściej Netflix i nic mnie nie przekonało do pozostawienia tych dwóch serwisów. Inna sprawa, że teraz nie sprawdzałam oferty Hulu. Może coś się znacząco zmieniło.

 

To tyle, jeśli chodzi o moich elektronicznych przyjaciół podróży.
Mimo wszystko staram się ciągle odbierać świat analogowo. Wygląda to wtedy właśnie tak, jak na zdjęciu poniżej.

USA, Kalifornia, Manhattan Beach
USA, Kalifornia, Manhattan Beach

Nierzadko dopadają mnie rozterki, czy sprzęty i elektronizacja wszelaka nie za bardzo zawładnęły naszym życiem?  Albo czy kiedyś nie dojdzie jednak do buntu maszyn i będziemy zaczynać wszystko od nowa?
Tak się zadumałam nad tym faktem, że aż chyba wyszukam jakiś dobry serial sci-fi, który pozwoli mi znaleźć odpowiedzi na te i inne ważne pytania.

PS. W planach miałam zrobienie sesji zdjęciowej z wymienionymi sprzętami. Niestety, okazało się, że zostawiliśmy je przez przypadek u rodziny na Mazurach. Sklerozy. I teraz są w drodze, a ja czekam na „pana kuriera”, jak to mawiał mój mały syn (który zresztą przez długi czas swojego życia myślał, że to właśnie kurierzy sponsorują wszystkie zakupy i przesyłki 🙂 ). Przy okazji, pozdrawiam wszystkich miłych Panów Kurierów! 🙂

PS2. Podrzućcie swoje niezbędne sprzęty elektroniczne na wyjazdy i nie tylko. Świat ciągle idzie do przodu i może jutro okaże się, że te moje to jakaś prehistoria 😉 .

 

 

Powinnaś mieć drugie dziecko czyli jedna z mądrości ludowych w 21. wieku

Na początek pewna teza. Moja własna, jak to z reguły bywa na tym rzeczonym blogu.
Oto ona: „Jesteśmy społeczeństwem kochającym porady i mówienie innym, jak mają żyć”.

Ciągle i wszędzie słyszy się sformułowania typu „powinnaś, musisz, zrób tak czy siak, nie rób, zostaw etc.”. Już od małego dziecka jesteśmy bombardowani takimi komendami i niestety często też sami jako rodzice powielamy znane nam schematy.

Celowo piszę „nasze społeczeństwo”. Znajomość kultur innych krajów, jeżdżenie po świecie i spędzanie wielu miesięcy poza Polską pokazują mi ciągle, że jest to typowo nasza domena.
Ten wątek  w różnych kontekstach na tym blogu pojawiał się już niejednokrotnie.

Nie spotykam się nigdzie z tym, żeby ktoś mówił drugiej osobie, jak generalnie ma żyć. Są to raczej rozmowy na poziomie wymiany doświadczeń, dzielenia się ogólnymi przemyśleniami czy analiza przypadków. Natomiast nikt nie stara się mówić, co jest dla kogoś lepsze czy gorsze. Bo właściwie, jakim prawem, kurczę blade?

Jednym z takich ulubionych tematów wszystkich, nie tylko babć i ciotek, a wręcz bardzo często strasznie młodych ludzi, jest kwestia dzieci. A konkretnie ich posiadania lub nie.

Bo to jest tak. Wydawałoby się, że jak już się człowiek „statkuje”, czyli ma partnera/ męża/ żonę i dziecko, to temat jest załatwiony. Bo na wszystkie pytania „kiedy ślub/ mąż/ żona/ dziecko” tym samym odpowiada.

A tymczasem cisza jest tylko pozorna. Albo czasowa. Co mniej subtelni potrafią nawet nie odczekać do końca połogu, zanim zadadzą sakramentalne pytanie „no to kiedy drugie dziecko?”.
A na odpowiedź typu „nie wiem czy też nie wiem, czy w ogóle” pada z reguły milion mądrości ludowych, dlaczego to drugie, trzecie i dziesiąte dziecko TRZEBA mieć.

A ja teraz skonfrontuję szczególnie te, które sama wielokrotnie miałam okazję usłyszeć. Od razu uprzedzam, że podobieństwo do osób jest przypadkowe. A jak będę używać określenia „moi znajomi”, to na pewno nie tyczy się to Ciebie, mój Drogi Znajomy. To o tych innych, bo Ty jesteś wyjątkiem potwierdzającym regułę 😉 .

1. „Jesteś egoistką, jak masz tylko jedno dziecko”

To jest chyba jednak mój ulubiony cytat. Co ciekawe, on ewoluuje w zależności od stanu posiadania dzieci. Początkowo słyszy się go, gdy nie ma się jeszcze żadnego. Ale nie nie nie, to się nie zmienia, gdy ma się jedno dziecko. Bo potem i tak jest się egoistką. Bo przecież jedno dziecko jest tylko dla rodziców, a szczególnie mamy, która zaspokaja swój instynkt. A gdzie uczucia tego jednego biednego dziecka, które nie ma się z kim bawić i w ogóle? Takie samotne wiecznie i skazane na towarzystwo rodziców, dalszej rodziny, znajomych, rówieśników, sąsiadów, kumpli. Bidula.

A ja powiem przewrotnie, że często paradoksalnie największymi egoistkami są właśnie mamy kilkorga dzieci. Bo to głównie one realizują się w macierzyństwie. Nie chcą czy nie starają się znaleźć dla siebie innego zajęcia i stylu życia po urodzeniu dzieci. A dzieci traktują jako wymówkę. Na wszystko. Na brak czasu dla własnego rozwoju, nową pracę, hobby, własny wygląd. A co gorsze, często sposobem na znalezienie nowej wymówki na te wymówki jest … kolejne dziecko.
I tu pojawia się, moja ulubiona, odpowiedź: „Co ty tam wiesz, jak masz TYLKO JEDNO dziecko ?” 🙂 .

2. „Dziecko jedynak to egoista i mało samodzielny bufon”

Pozostając w temacie egoizmu. Tylko tym razem, tego egoistycznego jedynaka. Bo wszyscy jedynacy to egoiści. Pozbawieni empatii i chęci dzielenia się czy pomagania.
A rodzeństwa to przecież urodzeni filantropi, altruiści, społecznicy, bezinteresowni w każdej sytuacji. Tacy po prostu dobrzy ludzie.

Tylko, gdzie się ukrywają ci wszyscy nieegoistyczni bracia i siostry? Bo patrząc na otoczenie, czy przykładowo ludzi polityki, jakoś tego nie widać 😉 .

W przypadku samodzielności, jest dokładnie odwrotnie. Dzieci bez rodzeństwa na kolonie pojadą same, na podwórku nie będą miały do kogo lecieć z rykiem. Siłą rzeczy, muszą stać się szybciej bardziej samodzielni. Chyba, że na drodze stanie przewrażliwiony i nadopiekuńczy rodzic. I to jest właśnie clou całego problemu.

Na bycie bufonem wpływa natomiast tysiąc czynników, a najmniej pewnie to czy ma się brata/ siostrę, czy nie. To już może nawet bardziej ten wspomniany rodzic, który bezkrytycznie utwierdza dziecko w jego nieomylności.
Ale żeby nie było, jestem zwolenniczką pozytywnej motywacji i wspierania rozwoju dzieci w różnych kierunkach. I przede wszystkim, uczenia ich tolerancji. Wszystkich bez wyjątku, jedynaków i rodzeństw.


3. „Rodzeństwa, szczególnie z małą różnicą wieku, razem się wychowują i świetnie się bawią”

I tak samo często i namiętnie się wzajemnie denerwują, szturchają i podkładają sobie świnie. Szczególnie właśnie te, z małą różnicą wieku.

Rodzice, co jest zrozumiałe, często traktują takie rodzeństwa „hurtowo”. Nie denerwujcie się na takie określenie, lepszego nie znalazłam. Nie ma nikogo obrażać, tylko pokazać pewne zjawisko 🙂 .

W praktyce oznacza to, że czas wolny, towarzystwo, zajęcia dodatkowe są organizowane wspólnie. Może to mieć oczywiście pozytywny wpływ. Ale może też być źródłem frustracji. Młodsze dzieci nierzadko próbują się przebić w starszym towarzystwie histerią i krzykiem, bo to zawsze działa. A w odwrotnej sytuacji, starsze są wykorzystywane do „opieki” nad młodszymi.

W każdej sytuacji powinno się pamiętać, że czy jedno czy dziesiątka dzieci, to każdy jest oddzielną jednostką. Z własnymi pragnieniami i możliwościami. Często zupełnie innymi.  A mądrość rodzica i tym samym mniejsza „wygoda” wychowawcza w tym, żeby umieć to wszystko ogarnąć. Bo kto by tam lubił ciągle nosić ciuchy po starszym rodzeństwie? 🙂

4. „Rodzeństwa będą się zawsze wspierały, szczególnie gdy was już zabraknie”

To jest chyba jedna z mniej prawdziwych prawd.
Wśród „moich znajomych” (ale nie u Ciebie, bo Ty jesteś tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę 😉 ) średnio co trzecie rodzeństwo jest skłócone. Albo utrzymuje ze sobą znikomy kontakt, ograniczający się tylko do kwestii technicznych, kto ma czym i kim się zająć w danych okolicznościach rodzinnych.
Ciekawe, czy istnieją jakieś ogólne światowe statystyki w tej kwestii? Jak ktoś takowe zna, chętnie się z nimi zapoznam.

Z moich obserwacji, właśnie trudne sytuacje rodzinne są testem miłości braterskiej. Najczęściej, kiedy trzeba się zająć chorymi rodzicami, sfinansować coś czy podzielić majątek. Śmiem twierdzić, że tutaj ta moja intuicyjna statystyka jest jeszcze bardziej zawyżona, niestety na niekorzyść.

Nie jestem psycho- czy socjologiem i nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Skąd w ludziach tyle złych emocji, brak empatii i tyle pretensji? I dlaczego wartościowi ludzie potrafią w pewnych sytuacjach sprowadzić bezwzględnie wszystko do pieniędzy?

Dlatego ten argument nie ma dla mnie żadnej wartości. A wręcz, gdybym słuchała takich porad, to bym wszystkim sama odradzała posiadanie więcej niż jednego dziecka. Bo po co mamy narażać te biedne dzieci na takie stresy na naszą starość czy po odejściu z tego świata? Chyba że, zapiszemy cały majątek na cele charytatywne. To wtedy zamiast kłócić się między sobą, zjednoczą się w gniewie po naszym trupie 😉 .

5. „W wielodzietnych rodzinach jest zawsze wesoło i bardzo rodzinnie”

Na zdjęciu, jak mówi stare ludowe powiedzenie. Tak samo wesoło i rodzinnie może być w związku tylko dwóch ludzi. Albo pary z jednym dzieckiem.
Jak ktoś jest malkontentem i frustratem, to i liczna rodzina nie pomoże. A tylko może paść ofiarą wiecznego focha.

Jest jeszcze jedna kwestia- faworyzowanie dzieci przez rodziców. Trafiłam na badania amerykańskich naukowców z Uniwersytetu Kalifornijskiego (bo jakich by inaczej 😉 ? ) pokazujące, że z reguły starsze dziecko jest faworyzowane (w przypadku ok. 70% rodziców spośród badanych 384 rodzin).

Moje własne obserwacje potwierdzają tę tezę. Czy też pokazują, że zawsze któreś z dzieci ma łatwiej w relacjach z rodzicami.
Co ciekawe, żaden rodzic minimum dwójki dzieci, nigdy w życiu nie potwierdzi tego faktu. Wręcz przeciwnie, będzie oburzony i szybciej powie „że co ja tam wiem, mając TYLKO jedno dziecko”.

Wynikiem takiej sytuacji, może być niska samoocena w przyszłości czy tendencje do depresji. I pewnie wiele innych „issues”, które ujawniają się na różnych etapach życia.

Wracając do początkowej tezy, taka moja, hiper odkrywcza, złota myśl na koniec.

Pierwsze, drugie czy kolejne dziecko powinno się mieć wtedy, gdy się tego naprawdę chce. Jako kobieta, rodzic i najlepiej para. Bo się tak czuje, bo się kocha dzieci i nie wyobraża bez nich życia.
I żadna ciotka- klotka, najlepsza przyjaciółka, ksiądz, polityk czy Główny Urząd Statystyczny nie ma prawa nikomu mówić, co jest dla niego najlepsze i jak ma żyć. Szczególnie w 21. i każdym kolejnym wieku.

Kalejdoskop miesiąca- lipiec 2016 (bujane krzesło, makaron z batatami i wyścigi samochodowe)

Pamiętacie, jak w czerwcu cieszyłam się na polskie lato? Moje pierwsze od 3 lat, bardziej stacjonarne, miejskie i na sporym chill- oucie. Planowałam być, w miarę możliwości, większość czasu na zewnątrz, ładować akumulatory i podnosić poziom witaminy D.

Według australijskich naukowców, powinnismy przebywać minimum 3 godziny dziennie na dworze. Tak jak dzieci w Australii.
Tym to łatwo mówić, prawda? Kto by tam siedział w 4 australijskich ścianach, zamiast na Bondi Beach czy innej beach.

Tymczasem my i przeciętna reszta świata nie wyrabiamy takich statystyk. Nasze dzieci, podobnie jak angielskie, przebywają średnio krócej niż godzinę dziennie na zewnątrz. To jest mniej niż więźniowie na spacerniakach.
No i te ostatnie tygodnie pewnie nie za bardzo poprawiły te wyniki, niestety.

To sobie trochę ponarzekałam na pogodę, jak należy.
Tym sposobem i w tych okolicznościach przyrody, mój miesięczny przegląd będzie dotyczył głównie rzeczy i aktywności wewnątrz.

# przedmiot

W tym miesiącu to element wnętrzarski- bujane krzesło Form Rocking Chair marki Normann Copenhagen.

[envira-gallery id=”2572″]

Od dawna chodziło za mną bujane krzesło. Oprócz oczywistych walorów wzorniczych, zgodnych z moim stylem, miało być lekkie/ przenośne, stosunkowo niewielkie i bardzo wygodne.

Z bujanymi siedziskami najczęściej kojarzą się fotele. Krzesła są stosunkowo nowe, a szczególnie te wykonane z plastiku. W tym meblu, urzekła mnie forma siedziska przypominająca muszlę, w połączeniu z drewniamymi płozami. Jakość wykonania jest bardzo wysoka.
Marki Normann Copenhagen właściwie nie trzeba przedstawiać osobom choć trochę interesującymi się design’em i architekturą wnętrz. Są jednym z topowych skandynawskich producentów mebli oraz elementów wnętrzarskich.

Moje krzesło jest w kolorze ciemnej zieleni. Było pokazywane jako nowość na zeszłorocznych targach w Mediolanie i już wtedy mnie zaciekawiło. Zieleń od poprzedniego sezonu zagościła wśród światowych trendsetterów wnętrzarskich. Bardzo mi się spodobała, szczególnie na elementach uzupełniających.
Krzesło jest bardzo wygodne. Szybko przypadło do gustu mojemu synowi i odwiedzającym dzieciom. Czasami używam je również jako krzesło do stołu. I kładę na nim również owczą skórę.
Delikatne bujanie ma naprawdę kojąco- uspokajające działanie.

# film

W tym miesiącu będzie film, żebyście nie pomyśleli, że oglądam same seriale. A już mnie strasznie korciło, żeby opisać super serial, który ostatnio pochłonęłam . Ale to za miesiąc, dla przyzwoitości 😉 .
Film „Młodość”/ „Youth” Paolo Sorrentino.

"Młodość" Paola Sorrentino. Żródło: filmweb
Nie będę pisać za wiele o samym filmie. W skrócie, jest to przepiękne europejskie kino, z malarskimi ujęciami, bardzo ciekawym motywem przewodnim, świetną obsadą i muzyką.

Napiszę za to dwa słowa komentarza do recenzji krążących o tym filmie.
Ale najpierw apel do wszystkich, którzy zanim oglądają film, czytają właśnie opinie krytyków. Pod żadnym pozorem tego nie róbcie. Szczególnie w przypadku tego filmu.

Mam często wrażenie, że zawód „krytyk filmowy” przyciąga samych frustratów. Hasła w postaci „reżysera stać na więcej”, „filmowi brakuje głębi” czy ” w odróżnieniu od jego [reżysera] poprzednich dzieł nie jest już „dialektyczny” (really?) naprawdę świadczą tylko o jakimś niedowartościowaniu ich autorów. Często się zastanawiam, co takiego artystycznego i wartościowego zrobili w swoim życiu ludzie głoszący takie opinie, szczególnie w kontekście wielkich twórców. Niestety, dzisiaj każdy wypowiadający się gdziekolwiek uważa się za znawcę tematu i tylko nadzieja w mądrym odbiorcy, aby sam selekcjonował  i weryfikował odbierane komunikaty.

# odkrycie

W tym miesiącu odkrycie spożywczo- kulinarne. Bezglutenowy bio makaron gryczany z batatami. Bardzo smaczny, gotowy w 4 minuty.

Zrobiłam z nim ekspresowe, też bezglutenowe danie w woku. Całkowite przygotowanie zajęło mi 10 minut.
Wykorzystałam składniki, które z reguły mam w domu, do dań kuchni azjatyckiej:

– mrożone owoce morza/ krewetki
– suszone glony
– 1 łyżeczkę czerwonej pasty curry
– 1 łyżkę sosu rybnego
– 1 łyżeczkę pasty z tamarydy
– 1 łyżeczkę trawy cytrynowej
– kawałek startego świeżego imbiru
– sok z cytryny
– sezam do posypania
– olej kokosowy do smażenia

Wszystko, razem z wcześniej ugotowanym makaronem gryczanym i odmrożonymi owocami morza, podsmażyłam w woku na oleju kokosowym, ok. 5 minut. Na koniec posypałam sezamem.

[envira-gallery id=”2581″]

To jest jedno z tych jednogarnkowych dań, które lepiej smakuje niż wygląda 🙂 .

 

# ciekawostka

W zeszłym miesiącu mistrzostwa Euro 2016 naturalnym sposobem znalazły się na mojej liście. W tym zestawieniu też nie zabraknie jeszcze związanej z nimi ciekawostki. I nie będzie to tym razem stan fryzury Ronaldo czy plebiscyt na najprzystojniejszego piłkarza. Będzie o czymś naprawdę ważnym. A mianowicie- o garniturach.

Wśród marek ubierających piłkarzy znalazły sie w tym roku zarówno topowe domy mody takie jak Hugo Boss (reprezentacja Niemiec), Francesco Smalto (Francja), jak i sieciówki Marks & Spencer (Anglia) czy nasza rodzima Vistula (Polska). Mimo, że wszyscy wyglądali naprawdę godnie, to według mnie, absolutnym liderem w tej klasyfikacji została reprezentacja Włoch, w garniturach przygotowanych przez dom mody Dolce & Gabbana.

Aż miło było patrzeć na idealnie układający sie garnitur w monochromatycznym zestawieniu, na ekspresyjnym trenerze Antonio Conte. Szczyt wyrafinowanego krawiectwa i włoskiej natury 🙂 .

[envira-gallery id=”2587″]

 

# aktywność

Pozostając przy sportach, 2 nowe aktywności, które towarzyszyły mi w tym miesiącu.
Z pierwszej jestem szczególnie zadowolona, bo wreszcie udało mi się zacząć uczyć jazdy na rolkach mojego syna. Mimo bolesnych upadków, jest dobrze nastawiony i zmotywowany. Bardzo mnie to cieszy, bo zależy mi na możliwie jak największej aktywności sportowej mojego dziecka. Po typowo letnich i już od lat uprawianych aktywnościach jak rower, deskorolka, hulajnoga, przyszedł czas na rolki. A ten, kto jeździ po naszych polskich drogach i parkach, wie, że nie jest to tak oczywisto prosta czynność 🙂 .

Druga aktywność, to sporty motorowe.
A tu, tym razem drugi członek rodziny, czyli mój mąż, którego jednym z tysiąca hobby i zajęć stały sie niedawno wyścigi samochodowe, w ramach Track Day na torze Poznań.

Ja jako blondynka wiem o tym mniej więcej tyle.
Jest to cykliczna impreza dla fanów motoryzacji, niezależnie od stopnia zaawansowania. Warunkiem jest posiadanie samochodu, no i oczywiście umiejętności prowadzenia tego pojazdu. Ale nie trzeba być profesjonalistą, ponieważ jest to również szkolenie i możliwość jazd z instruktorami.
W każdym „track day’u” bierze udział z reguły około 60 aut, z podziałem na grupy, ze względu na moc samochodu i umiejętności kierowcy. Samochody są bardzo różne, od leciwych małych aut średnich klas, po nowe i ekskluzywne super auta.

Właśnie w ramach takiego jednego „track day’a” w lipcu, zaproponowano mi jazdę w wyścigu jako pasażer. Nie powiem, żebym była jakimś specjalnym fanem tego sportu. Ale jak była możliwość, to uznałam za stosowne, ją wykorzystać.

I powiem tylko tyle. Sporty motorowe są zdecydowanie nie dla mnie. Podczas któregoś z kolei okrążenia, marzyłam o końcu, trzymając się kurczowo drzwi i siedzenia. I dziękowałam opaczności, że byłam przed obiadem,  z pustym żołądkiem. Na koniec kolor mojej buzi był identyczny z kolorem kasku, czyli biały, w lekko zielonym odcieniu.

Ale dla dobrego pr’u i image’u, pokażę Wam zdjęcie profesjonalnego fotografa 🙂 . Musiało być zrobione chyba zaraz po starcie, bo jeszcze widać lekki cień uśmiechu na mojej twarzy.

Track Day na Torze Poznań. Zdjęcie: Escargo Foto
Track Day na Torze Poznań. Zdjęcie: Escargo Foto

I to na tyle, w tym przeglądzie. Kolejny będzie na pewno bardziej outdoor’owy. Bo z mojej ukochanej, słonecznej i pozytywnej Kalifornii. Już przebieram nogami i strojami kąpielowymi. Mam nawet w planie zacząć kręcić video. Ma to być kolejny krok w kierunku wychodzenia ze strefy komfortu. Ale za to w bardzo komfortowych warunkach 🙂 . Stay tuned!

Wiek 39,5 i jak to właściwie jest?

Nazywam się Asia i mam 39,5 lat. Opowiem Ci dzisiaj trochę o tym, jak to jest być w tym strasznym wieku.

#dusza i umysł

To jest trochę magiczny wiek. Z jednej strony, mentalnie jestem ciągle w liceum. Taki permanentny stan lekko zbuntowanej i zblazowanej nastolatki. Z tą małą różnicą, że dzięki życiowemu doświadczeniu i przebytej drodze osobisto- zawodowej człowiek przestaje się po prostu spinać. Bo już wiadomo, że nie warto. W każdym i żadnym wypadku.

Nie jest się w stanie robić wszystkiego perfekcyjnie na raz. Nie można być kobietą sukcesu, idealną mamą oraz żoną, z perfekcyjnie ułożonymi włosami i ciepłym obiadem na stole. A jeśli ktoś mówi, że się da, to ściemnia. Albo jest w zaawansowanej fazie przed- depresyjnej.
I, żeby do tego uber mądrego wniosku dojść, to czasami potrzeba właśnie tego magicznego wieku.

Doskonale pamiętam siebie 10- 15 lat temu. I to ciągłe gonienie za czymś. Teraz jak sobie o tym myślę, to funny thing is, że nie pamiętam, za czym właśnie był ten pościg. A jedynie, że było nerwowo, w wiecznym niedoczasie i nabuzowaniu. A jaki człowiek był przy tym czupurny i mądraliński!

Magia tego wieku polega jeszcze na jednej rzeczy. Że jest się ciągle bardzo młodym i sprawnym, żeby spełniać swoje szalone marzenia i potrzeby. I to według własnego widzimisię oraz za własne pieniądze.

Przeżyło się stres pierwszego, drugiego czy następnego mieszkania z kredytem, kolejnej pracy, gdzie trzeba się wykazać i udowadniać, że jest się wartym tych wynegocjowanych pieniędzy.
Teraz można się cenić „bo tak”. A jak ktoś uważa inaczej, ma do tego prawo. Ale nas może to właściwie niewiele interesować. Życie już mnie nie raz nauczyło brutalnej prawdy, że „jak nie ten klient, to inny”, „jak nie ta praca, to kolejna”. Grunt to znać swoją wartość. O, mniej więcej tak.

Żródło: internet. Autor poszukiwany :)
Źródło: internet. Autor poszukiwany 🙂

A najfajniejsze w tym wszystkim jest spełnianie marzeń i realizowanie dziwnych pomysłów. Starych, nowych, odkurzonych, aktualnych „od wczoraj”. Teraz jest na to idealny czas. Edukacja zamknięta, rozwój zawodowo- osobisty jako tako (bardziej może „jako” niż „tako”) ogarnięty (patrz obrazek powyżej), życie rodzinne dające spełnienie. Jest tak sielankowo i cicho, jak w zamkniętym pokoju brojącego dziecka. I wtedy do głowy przychodzą głupie pomysły. A może kurs malarstwa? Albo nurki? A może zacząć pisać bloga, mimo że się nigdy wcześniej blogów nie czytało? I wydawać większość środków na podróże?
Myślałam, myślałam i wymyśliłam. Wybieram opcje nr 3 i 4. Bo maluję bohomazy, a nurkuję nawet z rurką- niechętnie.

Kiedyś, w tym momencie, zaczęłabym się tłumaczyć. Że piszę bloga z wyższych pobudek czy innych ambitnych przyczyn. Że podróżuję tylko „low budget” i właściwie to mi dopłacają za te wyjazdy. A, że tak naprawdę, to tego nie lubię, bo w tym czasie mogłabym robić tysiąc innych rzeczy zmieniających świat na lepszy.
Ale teraz, już przestałam się tłumaczyć. Przestałam przepraszać za to co lubię robić i co czysto egoistycznie sprawia mi przyjemność. I obojętnie, czy jest to nałogowe oglądanie seriali czy siedzenie godzinami na tej samej plaży, co rok i dwa lata temu.

– „A co na to rodzina, przyjaciele, znajomi, sąsiedzi?”- zapytałby Mariusz Szczygieł, w swoim talk show emitowanym w latach 90-tych.

Ci najważniejsi, zawsze szanują moje wybory. A czas i okoliczności weryfikują te mniej znaczące znajomości.
Jim Rohn, amerykański guru motywacyjny twierdzi, że jesteśmy wypadkową 5 osób, z którymi najczęściej spędzamy czas. A ta wypadkowa, też zmienia się z biegiem czasu.

Niektórzy bardziej czy mniej świadomie zostają w tyle, nie podejmują nowych wyzwań i nie wierzą w możliwość zmiany. I często swoje frustracje przenoszą na otoczenie.
W naturalny sposób, odcinam się od takich osób i już nie oszukuję samej siebie, że można kogoś zmienić. Sama też nie udaję kogoś innego, żeby utrzymywać przy życiu niewartościowe znajomości. Sprawdziłam, nie polecam.

# ciało

Zacznę od przytoczenia krótkiego dialogu.

Znajoma, mama koleżanki z przedszkola mojego syna, zapytała mnie kiedyś w przedszkolnej szatni (po tym jak od góry do dołu, wnikliwie, przestudiowała moją sylwetkę i ogólny wygląd):

– „Co ty robisz, że tak wyglądasz?”
Odpowiedziałam mało rezolutnie:
– „Całe życie na to zapie.. rniczam!” (w oryginale było bardziej dosadnie, na potrzeby dyskusji 😉 ).

Bo to właśnie, dokładnie tak jest.
Moje ciało i mój ogólny wygląd to nie jest efekt cudownych genów, niestety. Zresztą, patrząc na genealogię rodzinną, to gdybym tylko na to liczyła, mogłabym się mocno przeliczyć.

To jest efekt tysięcy godzin spędzonych na salach treningowych od najmłodszych lat, całkowitej rezygnacji ze śmieciowego jedzenia i ogólnie pojętego zdrowego stylu życia.
I na tym można byłoby już skończyć ten akapit. Bo to jest naprawdę takie proste.
Ale teorię znają już dzieci. Gorzej- z praktyką.

W moim życiu, były momenty łatwiejsze i trudniejsze, jeśli chodzi o trzymanie się tych zasad.
Do czasów końca studiów, największy nacisk był na ilość treningów i ogólną kondycję fizyczną. Jedzenie i tak zwany zdrowy styl życia, były trochę w tyle. Bo wiadomo, że „nie było czasu, były trudne sesje i imprezy”. Nawet, jak potrafiłam sama zjeść opakowanie ptasiego mleczka, to szłam na 2 godzinny trening min. 3 razy w tygodniu i bilans był utrzymany.

Po studiach, ilość treningów spadła, doszły stresy związane z pracą zawodową i ogólna rutyna „małej stabilizacji”. Wtedy, zaczęłam przykładać większą wagę do zdrowego odżywiania. I też ten bilans gdzieś się wyrównał.

Największą świadomość spowodowała ciąża i urodzenie dziecka. Wtedy, ciągle rozwijana wiedza teoretyczna najbardziej zaczęła przekładać się na praktykę. Bo efekty były bardzo łatwo mierzalne i sprawdzalne. Zarówno na mnie, jak i na niemowlaku.

A potem… to już tylko z górki, pasowałoby napisać. Ale niestety, potem pozostaje już tylko naga prawda.

Zdrowy styl życia, ciągłe treningi, całkowita rezygnacja ze śmieciowego jedzenia, z trzymaniem się zalecanych zasad żywieniowych (nie będę tego tematu bardziej rozwijać, bo jest zbyt obszerny), unikanie stresu (mimo stwierdzonej „natury emocjonalnej”), duże ilości snu, rezygnacja ze słodyczy i ogólnie jeden wielki hedonistyczny stosunek do rzeczywistości- to podstawa mojego stylu życia w wieku 39,5.

I nie będę ryzykować próbując modyfikować czy odpuszczać tym zasadom. Intuicja, której w tym wieku zawsze słucham, podpowiada mi, że byłaby to katastrofa. Że, albo moje ciało, albo umysł, albo wszystko razem by tego dobrze nie zniosły. Pozostałaby tylko frustracja i szukanie wymówek.
I wtedy, nie pomogłoby nawet tych 5 super wysportowanych, zdrowych, mądrych, młodych duchem, świadomych, wesołych i pozytywnych wypadkowych osób w otoczeniu.