Kapelusz z rondem i kamelowy płaszcz

Jestem fanką nakryć głowy. Szkoda tylko, że w naszym klimacie jesteśmy na nie skazani właściwie przez 7 miesięcy w roku. Konsekwencją ich nienoszenia, w moim przypadku, jest zapalenie zatok. I 'look’ w stylu „Rudolf czerwononosy”. Także stwierdzenie każdej przewrażliwionej mamy „No załóż wreszcie tę czapkę!”, u mnie sprawdza się w stu procentach.
Już przestałam się sama oszukiwać, że mogę zaklinać rzeczywistość i udawać, że mamy klimat śródziemnomorski. Za to, skupiam się na wyszukiwaniu ciekawych nakryć głowy oraz łączeniu ich w codzienne stylizacje.

Jednym z moich faworytów jest kapelusz z dużym, miękkim rondem. Często zalicza się go do stylu 'boho’, chociaż mi osobiście najlepiej komponuje się z klasycznymi dodatkami. Takimi, jak przykładowo kamelowy, wełniany, krótki płaszcz ze stójką. I czarny golf do spodni rurek.
Płaszcz, mimo że wygląda na lekki, jest dość ciepły. W składzie ma 90% wełny i 10% kaszmiru, czyli bardzo szlachetne połączenie. Dodając do tego bawełniano- wełniany golf, jestem w stanie przeżyć jakiś czas na zewnątrz, przy temperaturze nie spadającej poniżej 5 st. C. W zimniejsze dni, dbanie o wygląd schodzi na dalszy plan, niestety. Chowam się wtedy po nos w szalach, a na głowie noszę głównie, mniej twarzowe niż kapelusze, czapki typu 'beanie’. Co zrobić, „taki mamy klimat”, jak wiadomo.

Ponadto, zestawy tego typu są idealne na dni, kiedy stojąc rano w garderobie, mam zupełną, modową pustkę w głowie. I ciśnienie na zewnątrz też nie do końca pomaga w rozbudzeniu kreatywności.

No to, oby do wiosny!

Kapelusz z miękkim rondem i kamelowy płaszcz

Kapelusz z miękkim rondem i kamelowy płaszcz

Kapelusz z miękkim rondem i kamelowy płaszcz

 

Kapelusz z miękkim rondem i kamelowy płaszcz
Kapelusz Manila Grace, płaszcz Aryton, torebka Stefanel, buty C’N’C Costume National

7 (alternatywnych) rzeczy, które warto zrobić w Kalifornii

Wracam do moich ulubionych wpisów. Matematyczno- kalifornijskich. Jako wstęp, proponuję, żebyście zapoznali się z postem, w którym opisywałam 10 rzeczy, które musisz zrobić w Los Angeles klik . Teraz , rozszerzę tę listę geograficznie i ilościowo. Jakościowo, gwarantuję, że wszystkie aktywności są warte każdej minuty i każdego wydanego na nie centa. Sprawdziłam to na własnej skórze. I portfelu.

Zacznijmy od wycieczki na północ od Miasta Aniołów.

1. Przejechać do północnej Kalifornii przez Big Sur

Jeśli jesteś fanem amerykańskiego kina, to te obrazki są ci bardzo dobrze znane. Przepiękna trasa położona na samym wybrzeżu, z oszałamiającymi klifami i plażami. Jest częścią jednej z 3 alternatywnych dróg do przejechania z Los Angeles do San Francisco i tym samym, jest najdłuższa (ok. 800 km). Częściowo obejmuje drogę Pacific Coast Highway (PCH), ale najbardziej znana jest jako „jedynka”/ California State Route 1.
Samo Big Sur nie ma jednolicie wytyczonych granic. Przyjmuje się, że jest to ok. 140 km linii brzegowej, między rzeką Carmel w hrabstwie Monterey a kanionem San Carpóforo w hrabstwie San Luis Obispo.

Do Big Sur dojechaliśmy z Santa Monica przez Malibu, drogami nr 1 i 101. Rozłożyliśmy wyprawę na 2 dni, z noclegiem w połowie trasy, w okolicach miejscowości San Simeon, w hrabstwie San Luis Obispo. Niedaleko, była jedna z atrakcji turystycznych Hearst Castle, stylizowana posiadłość amerykańskiego magnata prasowego Williama Hearsta. My jednak ją celowo ominęliśmy, żeby tym razem mieć czas na obcowanie z przyrodą.
Zamiast do zamku, pojechaliśmy oglądać niesamowite ilości słoni morskich, tarzających się w piachu na plaży w Piedras Blancas. Robi to ogromne wrażenie! Odgłosy, zachowanie i zapach tych zwierząt jest nie do opisania.

Dalej na północ po drodze przez Big Sur, przejeżdża się słynny most Bixby Bridge. Na żywo jest bardzo okazały. A na warunki amerykańskie dodatkowo „very historic”, ponieważ budowę ukończono w bardzo odległych, na amerykańskie realia, czasach, bo w 1932 r.

Big Sur jest dość kapryśne, jeśli chodzi o pogodę latem. Bardzo często można trafić na mgły oceaniczne. My niestety mieliśmy takiego pecha i dużej części tych cudownych widoków nie udało nam się zobaczyć. Musimy wrócić na wiosnę lub jesienią.

Kalifornia, Big Sur, lwy morskie

Kalifornia, Big Sur

Kalifornia, Big Sur, Bixby Bridge

 

2. Zobaczyć most Golden Gate w San Francisco

To, że San Francisco jest absolutnym 'must see’ w Kalifornii, to nikogo przekonywać nie trzeba. Samo miasto jest wyjątkowe i ma swoich wiernych turystycznych fanów. Niektórzy nawet kochają je tak mocno, jak ja Santa Monica i Los Angeles! Niesamowite.
Dla mnie, SanFran to taki miks właśnie LA, Nowego Jorku i Barcelony. Mówi się, że jest jednym z bardziej europejskich miast Stanów i faktycznie coś w tym jest. A o atrakcjach samego miasta można napisać oddzielnego bloga właściwie.

Jakbym miała jednak wymienić tylko jedną rzecz, którą chciałabym zrobić w San Francisco, to byłoby to mimo wszystko zobaczenie mostu Golden Gate. Nie bez powodu znajduje się on na większości światowych 'bucket lists’, czyli rzeczy do zobaczenia przed śmiercią.
Apropos śmierci, według Wikipedii, z mostu GG skoczyło 2000 samobójców, z czego 1500 zmarło. Może ktoś nie wie jeszcze, że jest on też nazywany Mostem Samobójców i jest drugą najczęściej wybieraną lokalizacją na świecie, właśnie przez osoby targające się na swoje życie.

Golden Gate najlepiej oglądać i fotografować ze wzgórza Battery Spencer, po drugiej stronie zatoki San Francisco, w hrabstwie Marin. Praktyczna wskazówka, aby wziąć ze sobą ciepłe ubranie. Temperatura w czerwcu może bardzo zaskoczyć. Podczas naszego pobytu, spadła w dzień do ok. 13 st. C. Podczas, gdy 40 km dalej było ok. 40 st. O tym zresztą już nie raz wspominałam. Pogoda i klimat samego San Francisco ma się niewiele do pogody ogólnie panującej w Kalifornii.

Dlatego może mam niedosyt tego miasta i ciarki na plecach, gdy o nim wspominam. Nigdzie indziej w Kalifornii, na turystycznych straganach nie można kupić tylu różnych polarów i puchowych kurtek z kalifornijskim niedźwiedziem. Takie gadżety, tylko w San Francisco.

San Francisco, Golden Gate Bridge

 

3. Zobaczyć sekwoje w Sequoia National Park

Spektakularne parki narodowe to prawdziwa duma Ameryki. Bo mają ich aż 58, w różnych stanach. Jednym z nich, na pewno wartym zobaczenia, jest Park Narodowy Sekwoi, z największymi drzewami na świecie- mamutowcami olbrzymimi, potocznie zwanymi sekwojami.
Leży on w południowej części gór Sierra Nevada, na południe od Parku Yosemite. Z San Francisco jest to około 4,5 godz. drogi samochodem (ok. 400 km), w stronę południowo- wschodnią. Z Los Angeles jest trochę bliżej, około 300 km, jadąc częściowo międzystanową autostradą I-5.

W parku znajduje się największe drzewo na świecie- General Sherman Tree o wysokości 84 m. i średnicy pnia 8 m. oraz drugie, co do wielkości- General Grant Tree o wysokości 81,5 m. i średnicy 5 m.
Co tu dużo mówić. Nawet, jak jest się umiarkowanym fanem natury, to trudno nie być pod ogromnym wrażeniem potęgi tych drzew i przyrody. Stojąc między sekwojami, których wiek sięga ponad 2000 lat można poczuć się jak liliput w ogromnym lesie. Dla dzieci, jest to też niezapomniane przeżycie.

Kalifornia, Sequoia National Park

 

4. Pojechać na wycieczkę po kalifornijskich winnicach w okolicach Santa Barbara

Od razu uprzedzę wszystkich znawców i koneserów win. Wiem, wiem, że najlepsze kalifornijskie wina pochodzą z doliny Napa w Północnej Kalifornii (ponad 600 km od LA). Ale, jeśli ktoś podobnie jak my, chce zwiedzić kalifornijskie winnice w okolicach Los Angeles, to nie ma lepszej opcji niż okolice Santa Barbara (ok. 200 km od LA). A dodatkowo, można się poczuć jak bohaterowie filmu „Bezdroża”/ 'Sideways”, którego akcja toczy się dokładnie w tym miejscu.

Rejon Santa Barbara,  z doliną Santa Ynez jest bardzo urokliwy, z ponad 8 tys. hektarów winnic. Przeważają tutaj mniejsze i rodzinne winiarnie, łącznie ponad 200. Najbardziej popularnymi rodzajami win jest Pinot Noir i Chardonnay.

Na zwiedzanie winnic wybraliśmy jednodniową wycieczkę organizowaną lokalnie w systemie „hop on/ hop off”. W ramach pakietu mieliśmy możliwość odwiedzenia i degustacji win w 4 winiarniach, z elastycznym czasem spędzonym w danym miejscu. Lokalny przewodnik wozi gości małym busem po wybranych miejscach. W każdej winiarni do wyboru są 4 rodzaje win do degustacji.
Nasza wycieczka przypadła akurat na niski sezon, w styczniu. Wadą tego czasu był okres wegetacji roślin, natomiast ogromną zaletą znikoma ilość turystów. Dzięki temu, mieliśmy prywatną wycieczkę, ponieważ cały bus z przewodnikiem był tylko do naszej dyspozycji. Było fantastycznie, z każdym odwiedzanym miejscem coraz lepiej. A wspomnienia z ostatniej winiarni są lekko zamazane.

Była to moja pierwsza w życiu „wine tour”. Ale wiem, że jeśli kiedyś jeszcze będę miała okazję w czymś podobnym uczestniczyć, czy to w Stanach, czy w Europie, to na pewno skorzystam z okazji. Degustacja wina w tak naturalnym środowisku, wśród przepięknych wzgórz i z rąk pasjonatów, którzy z należytą pieczołowitością napowietrzają każdy kieliszek- bezcenna.

Wracając z takiej wycieczki, warto zobaczyć jeszcze jedno miejsce w rejonie Santa Barbara- miasteczko Solvang. Jest to miejscowość założona w 1911 r. przez duńskich kolonistów. I tym samym bardzo przypomina skandynawski skansen. Coś absolutnie innego i zaskakującego w kalifornijskim krajobrazie. No i kolejna „historyczna” atrakcja.

Kalifornia, winnice w rejonie Santa Ynez

Kalifornia, winnice w rejonie Santa Ynez

 

5. Odwiedzić Universal Studios Hollywood

Parki rozrywki i studia filmowe to kolejna wizytówka Ameryki. Mimo, że jest to chyba jedna z głównych atrakcji turystycznych, wymienianych w każdym przewodniki, to nie ma co się oszukiwać, że nie zobaczyć chociaż jednego, byłoby ogromną stratą.

Miejscem, który najlepiej łączy w sobie park rozrywki z możliwością zajrzenia za kulisy znanych filmów, jest Universal Studios Hollywood.  Od wiosny tego roku, otwarta jest nowa, spektakularna atrakcja- zamek i świat Harrego Pottera.
Zamek jest właściwie repliką z filmową scenografią, w iście hollywoodzkim stylu. Po przejściu przez zamek, punktem kulminacyjnym jest przejażdżka 4D przez Świat Harrego Pottera.

Powiem szczerze, że mimo doświadczenia w różnych parkach rozrywki i na różnych śmiałych atrakcjach, ta mnie całkowicie zaskoczyła. Efekty trójwymiarowe połączone z rzeczywistymi rekwizytami, ruchem, wiatrem, wodą, podczas szybkiej jazdy wagonikiem, kręcącym się na wszystkie strony świata, przerosły moje oczekiwania. A w przypadku naszego 8 letniego syna, były nawet zbyt emocjonujące. Jest to idealna rozrywka dla osób szukających mocnych wrażeń.

W Universal’u oprócz kilku innych atrakcji w stylu m.in. filmów „Jurassic Park”, „Transformers” czy „Wodnego Świata” jest bardzo ciekawa wycieczka po samym studio i planach filmowych. Zwiedza się wtedy przykładowo ulice Nowego Jorku, bardzo często wykorzystywane w różnych scenografiach, przejeżdża przez rynek z „Powrotu do Przyszłości”, ulicę Wisteria Lane z „Gotowych na Wszystko” czy ogląda wrak palącego się samolotu z „Wojny światów”. Dla fanów amerykańskiego kina, takich jak ja i amerykańskich super-produkcji, jak moje chłopaki, to cały dzień spędzony w Universal Studios po prostu musi być w grafiku amerykańskich podróży.

 

Universal Studios Hollywood

 

6. Zwiedzić lotniskowiec „USS Midway”w San Diego i odwiedzić bar „Kansas City Barbeque” z filmu „Top Gun”

San Diego jest moim ulubionym miastem w Kalifornii, zaraz po Santa Monica i Los Angeles. Moja mieszkająca tam koleżanka zawsze powtarza, że gdybym trafiła na samym początku właśnie tam, a nie do Santa Monica, to byłby to mój numer jeden. I bardzo możliwe, że ma rację.
Samo San Diego ma  w sobie wiele kalifornijskiego uroku, bardzo dużo atrakcji i przepięknych plaż. Pewnie jeszcze nie raz napiszę o nim na blogu.

Jedną z ciekawszych  jest wizyta na lotniskowcu USS Midway. Od 2004 r. jest to statek- muzeum, który można zwiedzić praktycznie całkowicie. Wcześniej brał udział w wojnie w Wietnamie oraz operacji Pustynna Burza.
Wiele fascynujących informacji z życia lotniskowca i historii można dowiedzieć się od bardzo zaangażowanych weteranów, którzy pełnią rolę przewodników na okręcie. Ponadto na lotniskowcu można obejrzeć prawdziwe samoloty bojowe, należące w przeszłości do Marynarki Wojennej USA.

Całkiem niedaleko lotniskowca, znajduje się ulubiona atrakcja mojego męża- bar „Kansas City Barbeque”. Zasłynął z 2 kultowych scen w filmie „Top Gun”, z młodym Tomem Cruise’em w roli głównej. Atmosfera tego miejsca jest wyjątkowa, właśnie ze względu na oryginalne filmowe gadżety oraz właściciela, który codziennie, od ponad 30 lat, sam obsługuje gości. Pod względem kulinarnym, jest to całkowita odwrotność zdrowej i organicznej kuchni, za to w typowo amerykańskim wydaniu. W barze ciągle stoi pianino, na którym Maverick i Goose grali „Great Balls of Fire”.

 

San Diego, USS Midway

 

San Diego, USS Midway

 

San Diego, Kansas City Barbeque

 

7. Przejechać rowerem Pacific Beach w San Diego

Pacific Beach to taka mieszanka Santa Monica i Venice Beach w San Diego. Piękna plaża, ze ścieżką dla pieszych i rowerów, restauracjami, barami i sklepami. Wszystko w luźnej, nieskrępowanej, w surferskim klimacie, atmosferze. Gdybym była surferką i wskakiwała do Pacyfiku o 6 rano, to też bardzo chętnie wybierałabym tę plażę.
Rowerem można przejechać całą promenadę wzdłuż plaży, ok 4,5 km. W powrotnej drodze można skręcić na drugą stronę, nad zatokę Mission Bay.

W Pacific Beach jest wiele restauracji z bardzo dobrą kuchnią, barów i piwiarni serwujących modny ostatnio „craft beer”, czyli piwo rzemieślnicze. Latem jest to bardzo popularna i tłoczna destynacja. My mieliśmy okazję sprawdzić kalifornijską zimę w Pacific Beach. Był to czas idealny na przejażdżki rowerowe, częściowe opalanie na plaży i wizyty w mało zatłoczonych restauracjach. A ceny w hotelach na samej plaży były 3 razy niższe niż w wysokim sezonie.

San Diego, Pacific Beach

Mam na swojej „bucket liście” wynajęcie kiedyś domku na samej plaży w Pacific Beach. Takiego z ogromnymi przeszkleniami, w prostej, nowoczesnej bryle. Szczególnie wtedy, gdy już mi się doszczętnie znudzi Santa Monica 🙂 .

 

Kaszmirowy sweter z sieciówki

Sezon na swetry został oficjalnie rozpoczęty. Przez kolejne pół roku będzie to jedna z moich codziennych części garderoby. Z przerwami może jedynie na ubranie „na cebulę”.

Ze swetrami zaprzyjaźniłam się stosunkowo niedawno. Wcześniej kojarzyły mi się z nudnym i smutnym strojem, który nosiłam bardziej z konieczności, niż z sympatii. Jest jednak jeden warunek naszego związku. Musi być bardzo przyjemnie, komfortowo i szlachetnie. Dlatego materiał i jakość są dla mnie podstawowymi kryteriami przy doborze. Stawiam na naturalne wełny, domieszki jedwabiu  oraz kaszmir. I pod żadnym pozorem nic nie może „gryźć”. Im jestem starsza, tym bardziej jestem wyczulona właśnie na tę cechę. Nie wiem, jak kiedyś mogłam ubierać „zakopiańskie swetry” prosto na gołą skórę. Mam ciarki na plecach, kiedy dzisiaj o tym myślę.

Moim odkryciem w tym sezonie jest kaszmirowy, czarny sweter w serek. A największym zaskoczeniem, fakt, że wypatrzyłam go w najbardziej sieciowej sieciówce H&M.
W składzie ma tylko i wyłącznie 100% kaszmiru. Należy do grupy produktów z jakością premium, regularnie poszerzaną w tym sklepie.

Muszę przyznać, że od razu przypadł mi bardzo do gustu. Jest wyjątkowo miły, nawet dla mojej hiper wrażliwej skóry. Często noszę go bezpośrednio na koronkowe body.
Z pewnością, przyjrzę się bliżej innym produktom z jakością premium u tego producenta.

Sweterek wzięłam ostatnio na wyjazd w góry. Bo chciałam go sfotografować na pięknym tle jesiennych Sudetów. W praktyce, miałam na to dosłownie 5 minut i na dodatek w „bad hair and face day”. Tak to czasami bywa, a podobna okazja w tym sezonie se ne vrati, niestety. Na Kasprowym już spadł śnieg, czyli zima za pasem.
A sweterek w wydaniu solowym, zostawię na ciepłe pomieszczenia i przyszłoroczną wiosnę.

Sweter H&M, mom jeans Topshop, body Intimissimi, buty United Nude

 

 

Lubicie swetry? Macie jakieś ciekawe odkrycia w tym sezonie? Bardzo chętnie je poznam.

Moja mentalna ucieczka do wolności

Ostatnie kilka dni bardzo wpłynęło na mój nastrój i pojmowanie świata. Właściwie nie chcę o tym zbyt wiele pisać. Musiałabym powiedzieć kilka gorzkich słów i sama nie wiem, czy puenta byłaby choć trochę optymistyczna. Zakładając tego bloga postanowiłam, że będzie pozytywnie i radośnie. I, że nic nie będzie w stanie tego zmienić.

A jednak tak się po prostu nie da.  Mimo ostatnio przyjętej postawy #mamtogdziesboniemamnatowplywu  i nie będę się denerwować, trzeba czasami tupnąć nogą. I powiedzieć swoje zdanie. Dlatego wzięłam czynny udział w akcji #czarnyprotest.

I po tym wszystkim, właściwie nie mogę dojść do siebie. Co siadam do pisania bloga, to każdy temat mi nie podchodzi. Nawet miałam przez chwilę ochotę napisać taki ogólny wpis o wolności człowieka. Ale to też kosztowałoby mnie zbyt wiele kolejnych emocji. I byłoby pewnie zbyt patetyczne, pod wpływem chwili.

W głowie mi się ciągle nie mieści, że musimy walczyć i tłumaczyć się z tak oczywistych praw i prawd. Już myślałam, że obecne młode pokolenia mają temat z głowy. Że to moi dziadkowie, rodzice i w dużej części my mieliśmy przechlapane. Bo nie żyliśmy w wolnym kraju. Oprócz tysięcy innych absurdalnych rzeczy, każdy wyjazd zagraniczny był jedną wielką niewiadomą. A jak już cudem doszedł do skutku, to wszędzie człowiek się czuł jak dzikus. Wszystko było lepsze, ładniejsze, po prostu normalne.

Do dziś doskonale pamiętam sytuacje, kiedy to Belg czy Anglik pytali mnie jako małą dziewczynkę, jak się żyje za żelazną kurtyną. I z takim współczuciem w oczach słuchali moich dziecięcych odpowiedzi. Które chyba były dość dojrzałe. Nie trzeba było ani odpowiedniego wieku, ani szczególnej inteligencji, żeby widzieć oczywiste różnice.

Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś jednak miał znowu moc sprawczą, aby ograniczać komukolwiek, w jakiejkolwiek dziedzinie, wolność w tym kraju. Wypieram to całkowicie. Ciągle liczę na zdrowy rozsądek. I na to, że wystarczy kilka wspomnień z przeszłości, aby wiedzieć, co jest dobre, a co nie. I, że w centrum Europy w 21. wieku pewne rzeczy po prostu się nie zdarzą.  Trochę naiwnie, ale tak mam.

I w tym melancholijnym nastroju, czekając na wenę, stwierdziłam, że tylko jedną rzecz jestem w stanie zrobić.

Cofnąć się do lata w Kalifornii. A jako, że pisanie mi nie wychodziło za nic na świecie, to złożyłam krótki vlog. Z plaży. A konkretnie, z Muscle Beach w Santa Monica. Bo udało mi się na niej dokonać rzeczy, której od dawna, bez sukcesu, próbowałam.

To była taka moja osobista, mentalna ucieczka.
I wiecie co jeszcze sobie myślę? Że tym wszystkim osobom, które chcą nam narzucić te nakazy, zakazy, kontrolę i wszelkie ograniczenia, taka wycieczka by się bardzo przydała. Właśnie tam, gdzie wolność człowieka jest rzeczą świętą. Zapisaną jako jeden z pięciu podstawowych celów w konstytucji. Nie wiem, jak Wy, ale „ja naród” się nie godzę na inne rozwiązania.

https://www.youtube.com/watch?v=z6shMPUygdk

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moje pierwsze w życiu retro Jordans

Mój mąż mówi do mnie kiedyś tak:

-„Jak ja lubię dziewczyny w Jordan’ach!”

To jedno proste zdanie bardzo znacząco wpłynęło na moją percepcję sportowego obuwia damskiego. Od tej chwili, każda dziewczyna w „Jordan’ach” zwracała moją uwagę. Co ciekawe, też stwierdziłam, że bardzo podobają mi się te dość ciężkie buty na kobiecych stopach.

„Jordan’y”, mimo że sama ich nigdy nie miałam, zawsze dobrze mi się kojarzyły. Z samym ich twórcą Michael’em Jordanem, ze Stanami, z latami dziewięćdziesiątymi, moją szkołą średnią oraz początkiem studiów. I z moim mężem, który od lat jest ich wiernym fanem. A historię każdej pary zna w tę i z powrotem.

Marka „Air Jordan” powstała 1986 r., początkowo jako linia obuwia firmy „Nike”. Był to pierwszy w historii przypadek stworzenia kolekcji butów sygnowanej przez sportowca. Obecnie marka jest własnością Jordan Company, części koncernu Nike, która promuje i sprzedaje kolekcje ubrań oraz obuwia „Air Jordan”. A sam Michael Jordan , również dzięki wpływom z tej sprzedaży, jest drugim najbogatszym Afro-Amerykaninem na świecie, według danych magazynu Forbes z listopada 2015 r.

To tyle krótkiej historii samego brandu. Każda para „dżordanów” ma swoją oddzielną. Prawdziwi fani znają je na pamięć, z najmniejszymi szczegółami.

Ostatnio wielkie odrodzenie przeżywają modele retro.  I właśnie na jeden z nich się pierwszy raz w życiu zdecydowałam, podczas ostatniego pobytu w USA- Air Jordan 10 Retro.

Jest to model, w którym Michael Jordan grał w sezonie 1994-95, po swoim pierwszym odejściu i powrocie do ligi NBA. Jako dodatkowy smaczek, na podeszwie butów zostały  umieszczone wszystkie dokonania Michael’a  z lat 1985- 1994.

Oprócz historii stojącej za tymi butami, urzekły mnie elementy czysto estetyczne. Bardzo podoba mi się design i zestawienie kolorystyczne mojej pary. A już najbardziej zauroczył mnie ten różowy skoczek na tyłach. Zawsze miałam słabość do tego koloru 😉 .

Buty Air Jordan 10 retro

 

Buty Air Jordan 10 Retro

 

Buty Air Jordan 10 Retro

Buty Air Jordan 10 Retro

Czapka Air Jordan

Buty Air Jordan 10 Retro

 

Jest coś niezwykłego w tych butach. Czuje się przed nimi respekt. Może też ze względu na ogromny sukces, ciężką pracę oraz talent jednego człowieka.
Jestem w stanie zrozumieć osoby, które dla „Jordan’ów” tworzą oddzielne pokoje czy regały ekspozycyjne. Chyba nie ma na świecie drugiego przypadku kolekcji ubrań i obuwia, z taką historią i tyloma wspomnieniami.

Kalejdoskop miesiąca- wrzesień 2016 (vlogi, bluza z kapturem i „Narcos”)

We wrześniu, w blogosferze nastąpiło ogromne poruszenie. Wszyscy dosłownie rzucili się w wir pracy, nowych planów i obietnic regularnych publikacji oraz projektów.
A u mnie ten miesiąc przebiega na sporym chill-oucie i takich letnio- jesiennych transformacyjnych przemyśleniach, po kalifornijskiej relokacji.

Nie jestem fanką jesieni. Zimy zresztą też. Tak właściwie, to jestem zwolenniczką późnej wiosny oraz lata, w całej okazałości. Czyli oznacza to ni mniej ni więcej, że od teraz przez kolejne 8 miesięcy będę trochę jęczeć. Głównie na pogodę. I smutne miny na naszych ulicach, które zresztą przeszkadzają mi bez względu na porę roku.

Ale, ale, żeby nie było. Okres jesienno- zimowej hibernacji ma swoje małe 'hajlajts’. Można wtedy dość bezkarnie chodzić w wyciągniętych dresach, nazywanych zgodnie z trendami „comfy  home wear” czy wysiadywać na kanapie zaliczając kolejne serialowe sezony i czytać zaległe kryminały. A i w kinach, po letniej suszy też zawsze następuje przebudzenie.

Ten kalejdoskop będzie trochę jeszcze na pograniczu ostatnich 2 miesięcy. W sierpniu celowo odpuściłam, ponieważ wplatałam moje odkrycia i historie w inne kalifornijskie wpisy oraz vlogi.

# aktywność/ vlogowanie

Całkowita dla mnie nowość ostatnich tygodni, czyli nagrywanie video blogów.

Dla osób niezorientowanych, krótkie wprowadzenie. Założyłam kanał na youtube, gdzie publikuję vlogi z pobytu w Kalifornii. Do tej pory udało mi się zamieścić 7 video. Planuję regularnie dodawać nowe, jeszcze z Kalifornii. A potem, najprawdopodobniej z innych wyjazdów.  I kto wie, skąd jeszcze.

https://www.youtube.com/playlist?list=UUQpX8jT07xwqex1edN3PuuA

Zaczęłam nakręcać video z takiej trochę przekory i ciekawości. Nigdy nie byłam mocna w występach mówionych przed kamerą. I nie potrafiłam montować prostych video. Po tych kilku próbach nie mogę powiedzieć, że to się jakoś diametralnie zmieniło. Ale na pewno dużo mi to dało.

Pozwoliło spojrzeć na siebie z trochę innej strony. Wiem, nad czym muszę popracować i do czego chciałabym dojść. Moje próby obniżania głosu i mówienia stonowanym, aksamitnym stylem wypadły średnio. Nie chciałam iść drogą wielu współczesnych youtuber’ów, którzy mówią manierycznie czy piskliwie. I w nieznanych mi narzeczach rodzimego języka. W rezultacie, wyszło momentami dość sucho i jednostajnie. Już wiem, że trzeba gdzieś znaleźć ten złoty środek. Jak to w życiu z reguły bywa.

Vlogowanie też zmusiło mnie do ogólnych refleksji. W wymiarze globalnym i moim osobistym. Po pierwszym zachłyśnięciu, zaczęłam dostrzegać tę drugą stronę. I zadawać sobie samej pytania, gdzie jest granica pokazywania prywatności i intymności? I czy chcę podążać drogą patrzenia na świat przez kamerę i relacjonowania życia dla wirtualnego odbiorcy? Już wiem, że niezupełnie. To jest ciekawy dodatek. Ale w bardzo kontrolowany i ograniczony sposób. Za bardzo lubię analogowo i prywatnie przeżywać oraz doświadczać.

#serial/ „Narcos” sezon 2

Mój ukochany Netflix, jak obiecał, tak zrobił. We wrześniu miał premierę drugi sezon serialu „Narcos”. I jak zawsze, dostępny w całości. Od razu. Tak, jak trzeba.

O pierwszym sezonie pisałam na tej liście. Dalsza historia Pablo Escobara, kolumbijskiego barona narkotykowego, nie jest może już tak zaskakująca i spektakularna, jak w pierwszej serii. Ale ma swoje przebłyski. Jest przepełniona wieloma świetnymi scenami akcji. Przeplatanie fabuły ze zdjęciami i prawdziwymi ujęciami archiwalnymi wypada znakomicie. Chociaż sezon jest lekko rozciągnięty, nie trzyma już tak w napięciu, jak poprzedni.

Ciekawą opinię usłyszałam ostatnio od mojej dobrej koleżanki. Która to ma dobrego kolegę z Hiszpanii. Który to stwierdził kategorycznie, że „Narcos” nie da się oglądać przez głównego bohatera (przyp. granego przez Wagner’a Moura). Bo z pochodzenia jest Brazylijczykiem. I kaleczy hiszpański. I ten to kolega nie może tego słuchać. Ja na szczęście nie jestem tak biegła w hiszpańskim i jakoś daję radę.

# przedmiot/ bluza z kapturem Abercrombie & Fitch

Amerykanie oprócz wielu światowych i spektakularnych wynalazków, mają na swoim koncie jeszcze jeden. Bluzy z kapturem typu „hoodie”. A moimi absolutnymi faworytami są od kilku lat te, od amerykańskiej marki o trudnej nazwie, Abercrombie & Fitch, w skrócie A&F.

Bluza typu hoodie "Abercrombie & Fitch"
Zanim zaczęłam jeździć do USA, pierwsze bluzy kupowałam online w międzynarodowych sklepach czy na portalach aukcyjnych. Niestety, kilkukrotnie nacięłam się na podróbki, których w przypadku tej marki w sieci nie brakuje.
Teraz, podczas każdego pobytu w Stanach, wizyta w sklepie A&F i zakup „hoodie” jest stałym punktem programu. Tym razem, skusiłam się na różową bluzę z podszewką z „misia”. Jest tak miła i ciepła, że praktycznie przez pierwszą godzinę od wstania nic innego nie noszę. Jest to też idealna część garderoby na kalifornijskie wieczory. I na wszelkie około- sportowe aktywności i spacery. Szczególnie na nadchodzące dni i miesiące. Ojej.

# odkrycie/ Bio dział w „Makro”

Jedną z tych rzeczy, za którymi zawsze strasznie tęsknię po wyjeździe z Kalifornii, są zakupy w moim ulubionym eko sklepie „Whole Foods”. Pisałam o nim z jakiś milion razy, wiem, wiem.

Po każdym powrocie i na fali kupowania bio produktów, szukam ciągle w Polsce, a najczęściej w Poznaniu miejsc ze zdrową żywnością. Bardzo mile zostałam zaskoczona podczas niedawnej wizyty w „Makro”. Odkryłam tam dział bio warzyw i owoców, z całkiem niezłym, jak na polskie warunki, asortymentem. Od bananów po mini kolorowe eko marchewki i mini patisony. Przez chwilę poczułam się prawie jak w tym sklepie, co to go tak strasznie lubię. Od razu humor mi się poprawił.
W „Macro” często zaopatruję się także w ryby i owoce morza. Nigdzie indziej nie znalazłam tak dobrego wyboru świeżego asortymentu.

Eko dział w "Makro"
Ten akapit brzmi trochę, jak reklama z gazetki marketowej. Ale osoby, które na co dzień szukają eko produktów spożywczych wiedzą, o czym mówię. Ciągle trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby znaleźć świeże i z sensownym wyborem. A codzienne wycieczki logistyczne przez całe miasto do pojedynczych eko punktów są naprawdę dla mocno wytrwałych.

# ciekawostka

W tej serii, jest zawsze jeszcze ten punkt. Tym razem,  nie mam tu jednej konkretnej rzeczy do opisania.

Moje ostatnie tygodnie są miksem różnych przeżyć. Powrót z Kalifornii, mimo, że z wielu względów pozytywny (pisałam o tym tutaj ) zawsze powoduje też wiele refleksji. Różnej natury. Tym razem było podobnie. Ale nie wchodząc głębiej w trudne tematy, zawsze rodzi się jedno zasadnicze pytanie.

Czy tutaj jest to miejsce, do którego stale chce się wracać? A mówiąc brutalnie, czy ten kraj jest tego po prostu wart? I czy chcę, aby tutaj dorastało moje dziecko?

Na te pytania ciągle odpowiadam twierdząco. Ale są dni i momenty, kiedy myślę sobie, że może to się kiedyś zmienić. Na razie, nic bardziej sobie nie cenię, niż możliwość tych dłuższych relokacji do ukochanej Kalifornii. I wolności wyborów, których na co dzień dokonuję.


A jak Wam mijają ostatnie tygodnie? Pod znakiem dużej koncentracji i motywacji do działania? Czy powolutku i refleksyjnie? Dokonaliście jakieś ciekawych odkryć?

PS. Jeśli ktoś ma do polecenia fajne bluzy z kapturem na jesienno- ziomowe dni, to śmiało.

Damskie i męskie spojrzenie na przyszłość motoryzacji

Podczas naszego ostatniego pobytu w Kalifornii, postanowiliśmy całkowicie wyjść poza utarte przez nas samych schematy. A jednym z nich, było wynajmowanie samochodu w tradycyjnych wypożyczalniach, z reguły już na lotnisku, po przylocie do Los Angeles. Stwierdziliśmy, że świat idzie do przodu i jako ludzie światli powinniśmy otwierać się na nowe.

Wypożyczalnię lotniskową ominęliśmy szerokim łukiem, co zresztą jest bardzo wskazane dla spokoju i komfortu psychicznego po 20 godzinach w podróży. Ten, kto kiedykolwiek miał okazję korzystać z wynajmu auta na lotnisku LAX w szczycie sezonu, ten dokładnie wie, o czym mówię. Jest to jeden wielki czasowo- organizacyjny koszmar.
Tym razem z lotniska do Santa Monica pojechaliśmy Uber’em, który już oficjalnie może podjeżdżać pod same wyjścia z hal.

Samochód natomiast postanowiliśmy wynająć w systemie car sharing, korzystając z nowo uruchomionej aplikacji Turo.
Car sharing to w skrócie wynajmowanie aut od prywatnych właścicieli. Aby móc z niej korzystać, należy się zarejestrować i przesłać kopie dokumentów typu paszport, prawo jazdy oraz zdjęcie.

Oprócz tego, że testowaliśmy nową formę wynajmu, to poszliśmy jeszcze o krok dalej.
W Turo dostępne są praktycznie wszystkie modele samochodów. Od małych, zwykłych aut, po bardzo luksusowe i unikalne.

A my postanowiliśmy sprawdzić samochody elektryczne. Bo gdzie, jak gdzie, ale w Los Angeles przybywa ich jak grzybów po deszczu. A jazda nimi bardzo pasuje do stylu życia Południowej Kalifornii 😉 .

Nasze wrażenia z jazdy elektrycznym BMW i3 nagraliśmy we vlogu. Właściwie gwiazdą tego odcinka, oprócz auta, jest mój mąż, który występuje w roli narratora. Poprosiłam go o gościnny występ, z racji ogromnej wiedzy i doświadczenia.

Ale niech damska część się nie zniechęca. Wyjdźcie z tego założenia, co ja. Trzeba iść do przodu i poznawać nowe. Bo to wszystko dzieje się tuż obok i zanim się obejrzymy, będzie nas dotyczyć. A jeśli kogoś i ten argument nie przekona, to zawsze można się przemęczyć, żeby zabłysnąć wiedzą w męskim towarzystwie. A to zawsze działa 😉 .

We vlogu jest zagadka dla fanów kina, szczególnie motoryzacyjnego. Co to za miejscówka, przed którą nagrywamy? A z której jest ten przepiękny widok na wieżowce Los Angeles?

 

https://www.youtube.com/watch?v=KUd1cTpFNMY

 

 

 

Modowy klasyk- sukienka szmizjerka

[envira-gallery id=”3053″]

Pogoda ostatnich dni była w Poznaniu idealna. Nie mogło być inaczej, bo przywiozłam ją z samej Kalifornii. A nawet, powiem to chyba po raz pierwszy w życiu, było jeszcze lepiej. Wrześniowe, słoneczne dni to, obok maja, najpiękniejszy okres pod wieloma względami. Także modowym. Bo właściwie można ubierać wszystko. A najfajniejsze jest to, że nie trzeba jeszcze przykrywać się okryciami wierzchnimi. I nosić rajstop 🙂 . A to mroczne widmo zbliża się już wielkimi krokami.

W takie dni, często wybieram klasyczne i praktyczne rozwiązania.
Odkąd pamiętam zawsze bardzo lubiłam sukienki, o dziwnie brzmiącej nazwie, szmizjerka. Z definicji, są to sukienki o sportowym kroju przypominające męskie koszule. Z wiązaniem w pasie. Sprawdzają się zarówno w bardziej formalnych, jak i codziennych okolicznościach.

Czarna sukienka szmizjerka Adolfo Dominguez

 

Tego typu sukienki mają jeszcze jedną praktyczną i sprytną cechę. W zależności od potrzeb, można regulować głębokość dekoltu i rozporka pokazującego nogę. Ściągnięcie paska sprawia, że sukienka jest bardziej lub mniej grzeczna.
Dzięki temu, nawet przy „trudnej długości”, jaką w moim przypadku niewątpliwie jest tzw. „pół łydki”, można czuć się komfortowo.

Sukienka szmizjerka Adolfo Dominguez

Czarna sukienka szmizjerka Adolfo Dominguez
Jestem fanką apaszek. Wolę je zdecydowanie bardziej niż szaliki czy chusty. Szczególnie te kwadratowe, które noszę na szyi, na włosach i nierzadko na rączkach torebek. Te kawałki materiału mają coś takiego w sobie, co każdej stylizacji doda elegancji czy bardziej szlachetnego wykończenia.

Sukienka szmizjerka Adolfo Dominguez

 

Sukienka Adolfo Dominguez, buty Loft37, torebka i apaszka Tosca Blu
Sukienka Adolfo Dominguez, buty Loft37, torebka i apaszka Tosca Blu, okulary Celine

Początkowo, do tego stroju ubrałam klasyczne, czarne czółenka. Ale zmieniłam zdanie. Bo w zakrytych butach, już za moment będziemy chodzić, bagatela, 9 miesięcy, o nie! Dlatego, chwilo i odkryte palce trwajcie!

Czego nauczyło mnie ostatnie pół roku?

A właściwie, czego się nauczyłam przez ostatnie pół roku blogowania. I czego się dowiedziałam o świecie, blogosferze i sobie.
Bo co z tego wynika, że ktoś nas czegoś uczy? Jeśli my sami tego w jakiś sposób nie przyswajamy?
A w tym przypadku, wszystko mogę odnieść właśnie do siebie, własnej aktywności, poszukiwań i zdobywania nowej wiedzy oraz umiejętności. Z osobistej potrzeby wewnętrznej.

Tak mnie z lekka poniosło filozoficznie. Ale w tym wpisie trochę tak będzie. Chociaż postaram się jakoś te moje kłębiące się myśli poskładać w punkty.

W sierpniu minęło pół roku od czasu założenia bloga. To jest oczywiście żaden staż, jeśli porówna się do ogólnoświatowej średniej.
Ale jak na każdym początku, jest coś, co będzie miało zawsze przewagę w tym konkretnym momencie.

ŚWIEŻE SPOJRZENIE. I PIERWSZE WRAŻENIA.

Bo ani jednego, ani drugiego nie odtworzy się po jakimś czasie. Nie da rady. I to tyczy się każdej dziedziny życia, pracy zawodowej, nowych znajomości, nieprawdaż?

1. Jak ja wcześniej nic nie wiedziałam o współczesnym świecie twórców internetowych!

Dosłownie nic. Zero. Albo i jeszcze mniej. Nie jest to specjalny powód do dumy, ale za to szczera prawda.
Zaskoczył mnie przede wszystkim poziom światowego rozwoju i zakres wpływów. Mówiąc ogólnie.

Jak może wiecie, czytając moje wpisy, blogowanie zaczęłam bez żadnego przygotowania. I też bez większej wcześniejszej strategii oraz biznes planu. A to nie dlatego, że nie umiałabym sobie z tym poradzić. Tylko właśnie dlatego, żeby mieć odskocznię od takich tematów. Od wiecznego planowania, przeliczania, analizowania, co się w życiu i biznesie opłaca, a co nie.
Ciągle uważam, że blogowanie należy bardziej do dziedziny artystyczno- kreatywnej, niż analityczno- finansowej. Ale to jest moje osobiste zdanie.

Bo świat w wielu sytuacjach pokazuje mi, że jest właśnie odwrotnie.
Współcześni main-stream’owi twórcy (głównie blogerzy, vlogerzy, infuencerzy, youtuberzy) prowadzą bardzo przemyślane, zaplanowane i profesjonalne działania. Wpływa to naturalnie na coraz lepszą jakość i rozwój całej branży. Wyznaczają trendy, wpływają na opinie i liczą się w świecie biznesu. Bardziej niż myślałam. Ale sama do końca nie wiem, co myślałam. Bo niewiele wiedziałam.

Pracując w marketingu ponad 9 lat temu przez 7 lat byłam na bieżąco, ale wtedy w Polsce nie było zbytnio mowy o profesjonalizacji blogosfery. Ten proces nastąpił przez ostatnie lata, kiedy to ja akurat wymyśliłam sobie zmianę branży i rozwój w dziedzinie design’u, produkcji mebli i biznesu. A i jeszcze realizowałam się jako mama, w międzyczasie. I stąd te moje wieczne zdziwienia, w stylu „jaki ten świat jest niesamowity”.

Nigdy wcześniej do głowy by mi nie przyszło, że młody youtuber w Polsce może mieć ponad 600.000 widzów, a blogerki modowe zajmują miejsca w pierwszych rzędach na najważniejszych wydarzeniach fashion na świecie. Chyba jakoś przespałam ten moment, kiedy do tego doszło.

Osobiście mówię „tak” profesjonalizacji, wysokiej jakości i estetyce. Ale pod warunkiem, że jest w tym wszystkim szczerość i spontaniczność. Bo ciągle w blogowaniu o to powinno chodzić.

2. Blogosfera jest młodą kobietą.

Ja też jestem młoda. Ale okazało się, że blogosfera jest jeszcze młodsza ode mnie. Trudno mi w to uwierzyć, bo już jestem na etapie, że wszyscy wydają mi się ode mnie starsi. I starzej wyglądający 😉 .

Według polskich statystyk (sprzed ok. półtora roku, tylko do takich dotarłam),  85% blogerów to kobiety, z czego 69% w wieku 19-35 lat.  Główne kategorie to kulinaria, uroda i lifestyle.

Obserwując blogosferę, sądzę, że statystyki się zgadzają. Myślałam, że jednak więcej będzie trochę starszych twórców, a tym samym starszych odbiorców. Szczególnie w blogosferze. Bo dominacja bardzo młodych osób w sektorze video aż tak bardzo mnie nie zaskoczyła.

W nawiązaniu do tych liczb, jeszcze jeden fakt jest dla mnie ciekawych odkryciem.
Coraz więcej  osób zajmujących się profesjonalnym blogowaniem czy tworzeniem video nigdy nie pracowało na etacie czy miało „bardziej tradycyjnego” zajęcia. I możliwe, że nigdy nie będzie. Nie wspominając o rezygnacji z wyższej edukacji.

Czy to jest dobre, czy nie, kto to wie. Taki rym, mi tu się sam wkradł.
To są sprawy bardzo indywidualne, zależne od miliona czynników. Z mojego doświadczenia mogę jedynie powiedzieć, że nie ma jedynej słusznej drogi rozwoju zawodowego. Czy to na etacie, w korporacji czy prowadząc własną działalność. Ja spróbowałam wielu opcji i chociażby drogą eliminacji odnajduję optymalne dla siebie rozwiązania. Ale nie każdy ma ochotę, siłę czy możliwości na próby. Prawdopodobnie, większość osób woli stabilizację i przysłowiowy święty spokój, często kosztem własnych frustracji.
Trudność dzisiaj polega jeszcze na jednym zjawisku. Aby coś osiągnąć, trzeba się temu bardzo poświęcić i zaangażować. A paradoksalnie, stawianie wszystkiego na jedną kartę czy konia, jak kto woli, jest zbyt dużym ryzykiem i tym samym zaprzeczeniem podstawowych zasad zarządzania.

Kolejne lata, wraz z dojrzewaniem blogosfery pokażą nam, w jakim kierunku to zmierza. Czy obecni dwudzistoparolatkowie, którzy poświęcili się całkowicie tej sferze, będą nadal się z tego utrzymywać i tym samym, ciągle czerpać z tego radość. W jaki sposób poradzą sobie z rutyną, nierzadko pewnie wypaleniem, życiową stabilizacją bądź jej brakiem. Ciekawe, jak będzie wyglądać ten krajobraz, gdy 69% blogerek będzie miało 55 i więcej lat 🙂 ?

3. Blogowanie zajmuje więcej czasu i energii, niż myślisz.

W tym punkcie, niczym nie różnię się od wszystkich. Nie spotkałam się z innym stwierdzeniem, niż właśnie jak to powyżej. I sama potwierdzam je w całej rozciągłości.

Tutaj najlepiej odnieść się do stwierdzenia „tak mi się wydaje/ -ało”. Mi też się wydawało, że nie może to być takie trudne i czasochłonne. No i jeszcze, że przecież w wielu sytuacjach zrobię to lepiej niż inni. Albo, że przecież „mam ciekawsze życie i rzeczy do opowiedzenia” 🙂 .

A to wszystko, tylko mi się wydawało. Jeśli ktoś też tak sądzi i nie prowadzi bloga/ vloga, to zachęcam, żeby spróbował.

Przygotowanie wpisu na chwilę obecną zajmuje mi od 3 do ok. 8 godzin. Jest to zależne od tematu, obróbki graficznej, dostępności materiału, który poruszam. Ale zawsze do tej pory, moje przewidywania czasowe były nietrafione. Ciągle łudzę się, że skończę coś szybciej, a nigdy mi to nie wychodzi. Pozostaje nadzieja, że trening czyni mistrza i może dojdę kiedyś do etapu- 1 super wpis na godzinę.

Co do kwestii „mam ciekawe życie”, to doszłam do jednego wniosku. Trochę aroganckiego, a trochę nie. To, że jestem fajną osobą, to wiem, ale czy jestem fajną blogerką, tego jeszcze nie wiem 🙂 .

4. Prywatność- rzecz względna

To jest temat, któremu kiedyś poświęcę może cały wpis. Bo jest zbyt obszerny na kilka zdań.

Ale jest to jedna z tych kwestii, która nie przestaje mnie zaskakiwać. Codziennie.
Śledząc inne blogi, a ostatnio także vlogi, dochodzę do wniosku, że granica się ciągle przesuwa.
Pokazywanie, relacjonowanie życia prywatnego w najmniejszych detalach staje się absolutną normą. Historie miłosne, śluby, związki, rodzina, wszyscy są częścią spektaklu.

Trafiłam ostatnio nawet na vloga jednego z najpopularniejszych, światowych twórców, w którym pokazuje swoją ciężarną partnerkę biegającą po domu, w samej bieliźnie.

I wtedy doszłam do punktu zwrotnego.
Ja jednak tak nie chcę. Ani nie chcę tego oglądać, ani iść w tym kierunku. Że mój dom, to moja twierdza i nie zamierzam zrobić z niego reality show. To jest niebezpieczna droga, nie tylko ze względu na granice prywatności. Największym zagrożeniem jest życie w tej bańce, utrata kontaktu z rzeczywistością, sensem życia oraz relacji międzyludzkich. A to wciąga coraz bardziej.

5. Prawdziwych przyjaciół poznajemy, … gdy zaczynamy prowadzić bloga.

Bo w biedzie, to każdy wie. I pewnie potwierdza. Bo nic tak nie jednoczy nas Polaków, jak wspólne narzekanie, biadolenie i problemy. Prawda stara jak świat.

Paulo Coelho powiedział, że prawdziwi przyjaciele to ci, którzy są przy tobie, jak ci się dobrze wiedzie. Dodam od siebie, że to jeszcze ci, którzy wspierają cię w każdej sytuacji. Nawet, gdy na pewnym etapie życia wymyślisz, że zaczynasz pisać bloga. Czy kręcić vloga. Czy pełno-etatowo robić na drutach. Czy robić każdą inną rzecz, na którą masz ochotę. A która nie jest szkodliwa i zła.

Nikt nie wymaga przecież, żeby byli twoimi największymi fanami. Nawet nie muszą w ogóle czytać tego, co tam ci ślina na język i blog przyniesie. Ale muszą jedno. Akceptować to, co robisz i wspierać w twoich działaniach.

Życie pokazuje mi, że tak często nie jest. Że ludzie zamykają się na coś, czego sami nie rozumieją i nie lubią. I jedynie, co im przechodzi przez gardło, to stwierdzenie „to nie dla mnie”. Przykre, jak ciągle wiele jest takich zachowań. Właśnie na pewnym etapie życia. W momencie, gdy niektórzy robią coś z pasją, nową lub dawną. A niektórzy brną we własne frustracje, bez chęci czy odwagi, aby coś zmienić.

Nie rozwijam dalej tej myśli. Na początku blogowania podjęłam jedną decyzję. Ten blog będzie pozytywny. Będę się skupiać na szklance do połowy pełnej oraz radości tworzenia czegokolwiek i w jakikolwiek sposób. Malkontentom i jęczałom mówię, jak Wokulski w „Lalce”- „Farewell, miss Iza, farewell!”.

O osobach, które mnie zawsze wspierają, nie muszę pisać. Bo oni i tak wiedzą, że są dla mnie najważniejsi.

6. Każdy dzień przynosi coś nowego.

Dosłownie. Blogowanie jest bardzo multidyscyplinarną dziedziną. Codziennie, mogę powiedzieć, dowiaduję się czegoś nowego. I też sama stawiam sobie coraz to nowsze wyzwania. Jak wspominałam, dodatkowo podjęłam też próby vlogowania. Aby zdobyć nowe umiejętności w sprawdzeniu się przed kamerą i całej obróbce video.
Czytając inne blogi, czerpię dużo pozytywnej energii i inspiracji. Podziwiam uśmiechnięte, pełne charyzmy i dobrej aury osoby.

Największym wyzwaniem tej całej blogowej przygody jest wyznaczenie sobie własnej granicy. I to nie prywatności, o której pisałam, bo z tym mam najmniej trudności.
Granicy życia online i offline, czasu poświęcanego na projekt „blog” i zaangażowania. Bo nie jest mi jednak do końca bliskie stwierdzenie, że mój blog to moje życie. W pełni i całkowicie. Moje życie to moja rodzina, a wszystko inne przychodzi i odchodzi. Często nawet nie pamiętając, co i po co właściwie się wydarzyło.

 

 

 

 

 

 

 

 

Trendy- mom jeans, botki na słupku i metaliczne dodatki

Jak pierwszy raz przeczytałam, że wraca moda na jeansy z wysokim stanem, rodem z lat 90-tych, to pomyślałam, że w życiu ich ponownie nie ubiorę.
Ten temat zamknęłam w liceum. Wtedy to właśnie nosiłam levis’y ze stanem ponad pępek. I to było coś, bo wreszcie kupowało się pierwsze tego typu ciuchy nie w „pewexie” i za złotówki.

Jeśli ktoś zupełnie nie wie, o czym mówię, to się dowie na lekcji historii. A jak już skończył edukację i „nie był na tej lekcji”, to musi sprawdzić hasła typu: „żelazna kurtyna”, „ciężka komuna” i „nigdy więcej”.

Jak patrzyłam po czasie na zdjęcia w tych wysokich jeansach, to zawsze myślałam, że wreszcie ktoś po latach wymyślił rurki z niskim stanem czy boyfriendy z obniżonym krokiem. I, że sylwetka kobieca przestała być zbyt kobieca i krągła w miejscach, które u niektórych osób (tak jak i u mnie) są same z siebie wystarczająco pełne 🙂 .

Ale jak to, szczególnie w modzie bywa, nigdy nie należy mówić nigdy.

Kiedy zaczęłam poszukiwania jeansów na sezon jesienno- zimowy, to postanowiłam wyjść poza swoją dżinsową strefę komfortu.
I dać szansę innym modelom, niż wszelakie „slim i skinny fit’y”.

Spodnie i buty Topshop, torebka COS

Ku mojemu zaskoczeniu, po przymierzeniu właśnie tych w stylu „mom”, doszłam do jednego, zasadniczego wniosku.
Żaden inny model nie pobije wygody mamuśkowego. Wreszcie można odpocząć od zbyt obcisłych i zsuwających się jeansów. Oczywiście rurek nie wyrzucę , w chwili nagłej słabości, z szafy. Ale z przyjemnością ponoszę teraz te retro. A dodatkowo przeniosę się myślami do szkoły średniej, może bardziej tej w Beverly Hills 90210, niż w moim rodzinnym mieście 😉 .

Kolejnym trendem, który od razu przypadł mi do gustu są buty na słupku.
Wysokość i wygoda obcasa jest optymalna. Już od poprzedniego sezonu taki noszę i jestem nim zachwycona (tutaj pokazałam jedne z moich ostatnio ulubionych butów).

Tym razem spodobały mi się botki w kolorze nude z kokardą. Zobaczyłam je na żywo podczas pobytu w Los Angeles i stwierdziłam, że są idealne zarówno na końcówkę lata czy późną jesień. Praktycznie na każdą szerokość geograficzną.
I jeszcze ciekawostka. Nie kupiłam ich w USA, ponieważ okazało się, że są tam o 50% droższe niż w naszym kraju. Mimo, że są z międzynarodowej sieciówki. To tak informacyjnie, jeśli ktoś jeszcze ciągle uważa, że w Stanach odzież i buty są zawsze tańsze niż w Europie 🙂 .

Lubię torebki- gadżety. Szczególnie te małe. Jeszcze na letnich wyprzedażach znalazłam właśnie taką zupełnie niepraktyczną, geometryczną, ze srebrnej skóry. Mieści maksymalnie szminkę, klucze i ledwo telefon. Resztę noszę w eko- siatce 😉 . Ale i tak ją bardzo polubiłam.

Zakończę pytaniem, którego, według podręczników z blogosfery, zadawać nie należy. Ale co tam, jak mnie to bardzo interesuje.
A Wy jakie trendy adaptujecie na nadchodzący sezon jesienno- zimowy? 🙂 ♥