Polskie marki autorskie z Hush Warsaw w stylizacji i moim wnętrzu

Miałam okazję ostatnio odwiedzić targi mody HUSH Warsaw, które po raz pierwszy były również organizowane w Poznaniu. Do udziału w imprezie zapraszane są specjalnie wyselekcjonowane polskie autorskie marki modowe.

W poprzedni weekend, w nowym, skądinąd kontrowersyjnym centrum handlowym Posnania, swoje wyroby prezentowało 25 wybranych firm.
W ramach imprezy, odbywały się także spotkania i rozmowy o modzie, prowadzone były porady stylizacyjne oraz pielęgnacyjne.

Właściwie to trochę planowałam, a trochę nie, odwiedzić tę imprezę.
Najbardziej zniechęcała mnie wizja nowego centrum handlowego w listopadowy weekend, wypełniona tłumami ciekawskich. Tak, jakby starych było w Poznaniu mało. Ale to temat na oddzielny wpis, chyba jednak;).

Ostatecznie postanowiłam pojechać w niedzielne popołudnie. I był to całkiem niezły ruch, jak się później okazało.
Największy napór na centrum już minął. A na samych targach zostali głównie projektanci i właściciele prezentowanych marek.

O dziwo, miejsce, w którym odbywała się impreza w pełni spełniło oczekiwania. W specjalnej strefie, w bardzo przemyślany i przyjazny sposób, ustawione były niewielkie stoiska.
Co więcej, każda z prezentowanych 25 firm miała coś ciekawego do zaoferowania.

Mówię to z dużym przekonaniem, ponieważ moje doświadczenia z imprezami autorskiej mody bywały bardzo różne. A często kończyło się dwoma wnioskami. Że jest z jednej strony zbyt „chałupniczo- cepeliowo” bądź nieadekwatnie drogo. W tym przypadku, wszystko było jak należy!

Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie wysoki poziom wzorniczo- jakościowy. Właściwie u każdego z producentów znalazłabym coś dla siebie.
Ale jako, że staram się robić coraz bardziej przemyślane zakupy i stawiać na jakość, wybrałam 3 rzeczy.
Początkowo nie pomyślałam o nich jako o jednej stylizacji. Ale po powrocie do domu, stwierdziłam, że właściwie czemu nie.

Polskie marki w stylizacji i wnętrzach (Colfair, Anka Krystyniak, Messo, Bixbit)

Koszulka marki Colfair ujęła mnie kilkoma cechami. Wykonana jest ze 100% wysokiej jakości organicznej bawełny, obustronnie ilustrowanej. Wybrałam akurat tę, ponieważ po rozmowie z projektantem zaintrygowała mnie grafika. Przedstawiona „Lady” jest inspirowana postaciami lat 30-tych, z lekko „okultystycznym” akcentem.
Według samego projektanta, jest to jedna z ulubionych grafik marki, ale ciągle mało komercyjna. To wystarczyło, żebym przekornie wybrała właśnie ją.

Naszyjnik projektantki Anki Krystyniak to nieoczywiste i wyjątkowo oryginalne połączenie pereł, rubinów i czaszek. Pasuje zarówno do eleganckiej stylizacji z lekkim przymrużeniem oka, jak i codziennego stroju czy jeansów.
Projektantka wyróżnia się wyjątkową oryginalnością, inspiracje czerpie również z symboli narodowych, etnicznych czy religijnych. Spodobało mi się to, bardzo lubię nieoczywiste i odważne projekty.

Polskie marki w stylizacji i wnętrzach (Colfair, Anka Krystyniak, Messo, Bixbit)
Polskie marki w stylizacji i wnętrzach (Colfair, Anka Krystyniak, Messo, Baldowski, Bixbit)

Spodnie to produkt marki Messo. Podobno nad konstrukcją pracowano 3 lata. Takich ciekawych informacji można dowiedzieć się z bezpośredniej rozmowy z właścicielem marki. Faktycznie, spodnie są wyjątkowo dobrze skrojone, z wysokiej jakości materiału. Są klasycznie- nowoczesne. Zresztą, nikomu nie trzeba specjalnie zachwalać czarnych, prostych, z szeroką nogawką, dobrze uszytych spodni. To jest taka część garderoby, która, nawet jak na chwilę zniknie, to i tak wróci do łask. Z pewnością, podobnie będzie i w tym przypadku.

 

[envira-gallery id=”3703″]

Buty nie są targowym zakupem, tylko z online’owej promocji. To również polska marka Baldowski, z kolekcji zaprojektowanej przez Macieja Zienia.

Przyznam się, że od lat nie kupowałam butów polskiego producenta. Głównie dlatego, że nie do końca odpowiadało mi wzornictwo. Ale też niespecjalnie drążyłam głębiej temat i rozszerzałam poszukiwania.
To się właśnie zmieniło. Czarne botki okazały się wysokiej jakości, świetnie zaprojektowanym i bardzo wygodnym obuwiem. A patrząc na inne produkty producenta, tylko utwierdzam się w przekonaniu, że czas najwyższy zacząć chodzić w butach polskich marek i wspierać polski design.
W  pełni.
Mówię to przecież też jako polski producent, z branży meblowej. Siedzący na ulubionej komodzie z kolekcji własnej marki Bixbit klik. I z wiedzą tajemną, ile pracy i wypadkowej wielu czynników kryje się za każdą z rzeczy na tych zdjęciach. A są to naprawdę bardzo dobrze zaprojektowane i wykonane produkty.
Miłośnicy i twórcy dobrego polskiego design’u łączmy się!

Ciasto/ chlebek bananowy, bezglutenowy, na mące kokosowej

U nas w domu ostatnimi czasy, w ramach deseru oraz słodkich, zdrowych przekąsek czy dodatku do lunch boksów, królują dwie potrawy. Ciasteczka owsiane bez cukru i mąki klik oraz ciasto bananowe, nazywane również chlebkiem/ banana bread.

Pierwszy przepis na bananowiec dostałam jeszcze na studiach od mojej babci. Od razu go pokochałam, przede wszystkim ze względu na łatwość oraz szybkość przygotowania i stuprocentową gwarancję sukcesu cukierniczego. Przy moich, wtedy pierwszych, próbach w kuchni miało to kolosalne znaczenie.

Od tamtej pory, ciasto bananowe piekę regularnie, a przepis ewoluował już z milion razy. Szczególnie, ze względu na obniżenie kaloryczności oraz zawartości cukru i stosowanie coraz to zdrowszych składników. A ostatnio, jeszcze na fakt zastąpienia mąki pszennej innymi rodzajami mąk bezglutenowych.

Przepis jest tak uniwersalny, że w zależności od przeznaczenia, czy to bardziej jako ciasto/ deser czy chlebek może być dowolnie modyfikowany.
Jeśli chcemy mieć bardziej słodkie, możemy zwiększyć ilość cukru czy stewii. Możemy też (prawie) całkowicie zrezygnować z dosładzania. Wtedy uzyskamy świetną alternatywę do codziennego chleba. Smarowanie konfiturą czy miodem może być dodatkowym doraźnym słodkim urozmaiceniem.

Ostatnio nie używam w tym przepisie innego rodzaju cukru, tylko organiczny kokosowy. Jego zaletą jest niski indeks glikemiczny IG 35 oraz karmelowy smak i zapach. Jest nierafinowany i bogaty w składniki odżywcze. Od razu przypadł mi bardzo do gustu.

Ciasto/ chlebek bananowy, bezglutenowy

Przepis na to wyjątkowo proste i zdrowe ciasto wygląda następująco:

składniki:

  • 5 dojrzałych bananów
  • 2 szklanki mąki bezglutenowej  (kokosowej lub mieszanki z ryżową i amarantusową w proporcji 1 szklanka kokosowej i 1/2 ryżowej oraz 1/2 amarantusowej)
  • 1/2 szklanki cukru kokosowego
  • 3 jajka
  • 2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/2 szklanki oliwy (z oliwek lub oleju ryżowego)
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 2 łyżki wiórek kokosowych
  • bakalie, po 1 garści:
    orzechów włoskich
    orzechów laskowych
    rodzynek
    morwy
    płatków migdałowych lub migdałów

przygotowanie i pieczenie:

Do miksera wkładam mąkę, jajka, cukier, sodę, cynamon i olej. Miksuję wszystko na masę. Dodaję połamane banany i ponownie miksuję. W ostatnim kroku dodaję bakalie. W zależności od preferencji, można zmiksować wszystko na gładką masę lub zostawić większe kawałki bakalii (wtedy wrzucam je na końcu i mieszam).
Przelewam masę do keksówki.
Piekę ok. 40 minut w 190 st. lub ok. 50 min w 180 st., na termoobiegu.

A, i jeszcze jedna ciekawa wskazówka.
Z okazji różnych świąt modyfikuję ten przepis bardziej „na bogato”. Dodaję dużo więcej bakalii (dodatkowo figi, żurawinę, owoce kandyzowane, skórkę pomarańczową) i powstaje wtedy keks.

Ach, jak ja lubię takie szybkie, uniwersalne, proste i zdrowe przepisy!


Znacie jakieś modyfikacje tego przepisu? Podzielcie się, chętnie poznam milion pierwszą wersję;)

Kilka powodów, dla których podróżowanie z małym dzieckiem ma sens

Jeśli jesteś rodzicem, pełnym obaw, czy zwiedzanie świata z osobnikiem w tym wieku wyjdzie na dobre i jemu, i tobie, to koniecznie przeczytaj ten wpis. Albo uwierz mi na słowo.
A jeśli już podróżujesz z dzieckiem i ciągle zastanawiasz się, czy dobrze czynisz, to też czytaj dalej. Utwierdzę cię,  że robisz świetnie! Od razu lepiej się poczujesz, a głosy malkontentów i fanów „bezpiecznych wakacji nad polskim morzem” będą cię mało obchodzić.
Ale, żeby nie było. Nie mam nic przeciwko wakacjom nad Bałtykiem. Tak w gruncie rzeczy. Tylko one są po prostu nie dla mnie. I już chyba też w ograniczonym zakresie dla mojego dziecka. Z jednej prostej przyczyny. Trochę szkoda mi czasu i życia, bo świat jest ciekawszy. I co więcej, tak bardzo dostępny.

O tym, że podróżowanie z niemowlakiem też ma sens, pisałam tutaj klik .
Mając ośmiolatka, z którym zwiedziłam kawał świata, wiem, że każdy etap ma swoje zalety. I każdy dostarcza niezapomnianych przeżyć.

USA, Grand Canion/ Wielki Kanion

 

# Z dzieckiem w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym

Otwartość na świat i poznawanie

Z dzieckiem, które już nie siedzi tylko w wózku i zaczyna mówić, zwiedzanie świata wchodzi na inny poziom. Jest to chyba najsłodszy okres przekręcanych słów, własnych spostrzeżeń i dziecięcej ciekawości. Wszystko jest w stanie zainteresować malucha. A szczególnie to, co nam wydawałoby się nudne czy nieciekawe. I też dalekie od typowych dziecięcych atrakcji.

Dziecko oswaja się z innymi kulturami, kolorem skóry, religiami, zwyczajami. Naturalnie zaczyna akceptować, że świat jest zróżnicowany. Szczególnie, jeśli będziemy przy tym uczyć je tolerancji.
Starsze dzieci zaczynają zadawać mnóstwo pytań. Wymaga to też od nas- rodziców przemyślanych odpowiedzi. Sami zaczynamy patrzeć inaczej na różne zjawiska i bardziej się otwierać. Myślę, że podróżowanie z dzieckiem nauczyło mnie większej akceptacji otoczenia i wyrozumiałości.

Zawsze bardzo mi zależało na tym, aby dziecko od najmłodszych lat wiedziało i widziało, że nie ma jedynego słusznego stylu życia, z daną religią i przekonaniami. Obecny system edukacji ciągle za mało otwiera dzieci na inne kultury. Dlatego, wzięliśmy jako rodzice sprawy w swoje ręce i we własnym zakresie tłumaczymy dziecku świat. Bezpośrednio. Na żywym organiźmie.

Wyrabianie nawyku aktywnego zwiedzania i odkrywania

Muzeum- nuda. Chodzenie po zabytkach- no nie z małym dzieckiem. Chodzenie po mieście w upale- przecież dziecku jest za gorąco. Zwiedzanie w zimę- no jak, jest za zimno.
I tysiące innych podobnych, ciągle powtarzanych streotypów oraz wymówek. Bo przecież jedynie, co dziecku może się podobać, to kluby malucha na wczasach all inclusive, aquapark i plaża.Pewnie, że dzieciom się takie atrakcje podobają. I nie ma w tym nic złego. Sama też chętnie korzystam z takich dobrodziejstw.
Tylko, nie wyobrażam sobie, ograniczenia się do takiej formy poznawania i odpoczynku.

Muzea, zabytki, nowe miasta, ulice, życie innych kultur to wszystko jest jeszcze bardziej interesujące. Tylko od naszego nastawienia oraz sposobu przekazania dziecku zależy sukces zaszczepienia w nim ciekawości świata. Jeśli sami nie dajemy pozytywnego przykładu, nie mamy na co liczyć.
Samo mówienie, że „muzea są fajne” leżąc ciągle przy basenie w upale, bo przecież jest za gorąco, żeby iść pozwiedzać, nie przekona nawet małego dziecka. A większego, tym bardziej. Nawyki kształtowane za młodu mają szansę przetrwać.
Czasami może to wymagać większej kreatywności i motywacji. Ale czy generalnie nie o to chodzi w świadomym wychowaniu i zaspokajaniu potrzeb wyższego rzędu?

Z mojej praktyki, kilka faktów statystycznych. Zwiedziliśmy z dzieckiem muzea w różnych stronach świata, przeszliśmy na piechotę wiele metropolii, obejrzeliśmy prawdopodobnie większość najważniejszych zabytków. Chodziliśmy zarówno w 35 st. upale w Andaluzji, Rzymie czy na Florydzie, w tropikalnym deszczu w Tajlandii oraz na mrozie w Chinach. Przeszliśmy większość Manhattanu wraz z mostem Brooklińskim oraz sporą część Muru Chińskiego. Zdążyliśmy też być na plażach, w Disneylandzie i aquaparkach.
Gdybym jednak musiała dokonać wyboru tylko jednej opcji. To bez wahania, wybrałabym chodzenie i zwiedzanie. A z zasady, takich pytań dziecku nie zadaję;). W rezultacie, wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi.

USA, Los Angeles, Muzeum MOCA

USA, Los Angeles, Muzeum The Broad

Język obcy

Ameryki nie odkryję, gdy powiem, ze najlepiej uczyć się i poznawać język obcy/ angielski właśnie w Ameryce. Czy jeżdząc po świecie. A najlepiej, od najmłodszych lat. Osłuchanie się z językiem w obcojęzycznej codzienności jest bezcenne.
Podróżowanie ma jeszcze jedną wielką zaletę. Dziecko ma kontakt z różnymi odmianami języka, akcentami, z międzynarodową społecznością. Widzi, jak jednym językiem umieją się porozumiewać ludzie różnych kultur. I często, bez większego skrępowania brakami w zasobie słów czy przez mocne naleciałości języka ojczystego.
Starsze dziecko ma ogromną motywację, gdy potrafi w praktyce wykorzystać językową wiedzę z przedszkola czy szkoły. I dogadywać się z rówieśnikami czy w podstawowych życiowych sytuacjach.
Mimo, że u dzieci są różne etapy otwartości językowej, to prędzej czy później bezpośredni kontakt z żywym językiem procentuje.

 

[envira-gallery id=”3646″]

 

Otwartość na smaki

Podróże kształcą, również kulinarnie. Dzieci podróżujące od najmłodszych lat i próbujące różnych potraw stają się smakoszami kuchni całego świata. Wszędzie znajdą coś dla siebie i są przez to dużo mniej wybredne niż ich, ograniczeni do jednej kuchni czy kilku potraw, rówieśnicy.
Wiem, co mówię, wielokrotnie sprawdziłam tę teorię w praktyce.
Jest tylko jeden podstawowy warunek. Otwarci na smaki rodzice. Jeżeli do takich należysz i chcesz, aby dziecko próbowało lokalnych potraw, to w mniejszym czy większym stopniu na pewno ci się to uda. I nie będzie potrzeby szukania typowych dań dziecięcych, w różnych zakątkach świata.
To często w naszych głowach tkwi przekonanie, że paluszki z kurczaka w panierce, z keczupem i frytkami są lepszym daniem dla dziecka niż pad thai, sushi czy kurczak po prowansalsku. Niepotrzebnie sami wmawiamy sobie, że dziecko czegoś nie zje, bo nie lubi czy wcześniej nie próbowało.

Moim celem zawsze było nauczyć dziecko takiej otwartości. Wymagało to czasami większej cierpliwości czy poszukiwań. A często było zaskakująco proste.
Kiedy dzisiaj pytam mojego syna o ulubione potrawy, to usłyszę: sushi, chińskie noodles czy półkrwisty stek. Szybciej zje miskę ryżu niż frytek. Bardzo mnie to cieszy. I co też ważne, jest dużo praktyczniejsze oraz mniej stresujące przy podróżowaniu.

 

[envira-gallery id=”3650″]

 

Samodzielność i budowanie własnej wartości

Podróżowanie to także wychodzenie z własnej strefy komfortu, utartych schematów i przewidywalnych sytuacji. To często mierzenie się z trudnościami, eksperymentowanie i podejmowanie odważnych decyzji. Zarówno ze strony rodziców, jak i dzieci. To również ocena porażek, wyciąganie wniosków i ciągły rozwój. Pogłębianie samodzielności i budowanie zdrowego poczucia własnej wartości. Na każdym etapie życia.

Ciągłe podróżowanie z dzieckiem może nieść ze sobą tylko jedno zagrożenie. Zdziwienie i obrażenie dziecka w momencie, gdy chcecie gdzieś pojechać bez niego. Ałć.
Właśnie doświadczyłam tego na własnej skórze. Po tym jak oświadczyłam synowi, że lecimy sami za ocean, aby uczcić moje urodziny w typowo dorosły sposób, usłyszałam.
„Jak możesz mi to robić! Przecież ja tak kocham Nowy Jork!”.

 

Kilka powodów, dla których podróżowanie z niemowlakiem ma sens

To jest pierwszy wpis, który początkowo miał być częścią jednego postu pod tytułem „Kilka powodów, dla których podróżowanie z dzieckiem na każdym etapie życia ma sens”. Ze względu na obszerność, postanowiłam podzielić go na dwie części. W pierwszej, skupię się na wieku niemowlęcym. A w kolejnej, na okresie przedszkolnym i wczesnoszkolnym.
Zajrzyjcie koniecznie wkrótce.

 

# Podróżowanie z niemowlakiem

Nie wyobrażam sobie podróżowania bez dziecka będąc mamą. Zawsze było dla mnie oczywiste, że jeżeli sami dużo jeździliśmy nie mając dziecka, to niewiele się zmieni, gdy zostaniemy rodzicami. Pod warunkiem, że nie będzie ku temu losowych przeszkód. Na szczęście takowych nie ma i nigdy nie było.

Właściwie zawsze wydawało mi się, że jest to naturalna kolej rzeczy. Bliska jest mi filozofia, że pojawiające się dziecko „powinno” dostosować się do trybu życia rodziców, a nie odwrotnie. Oczywiście, w jakiś racjonalnych granicach.
W przypadku podróżowania, moje podejście także się nie zmieniło. A nawet jeszcze mocniej utwierdziłam się w przekonaniu, że obecność dziecka na wyjazdach ma same zalety. Szczególnie, że wcześniej nie byłam ekstremalnym podróżnikiem ani zdobywcą. Nie uprawiałam freestyle’u na snowboardzie, zrzucona z helikoptera gdzieś w Kolorado czy nie wspinałam się na ośmiotysięcznikach w Himalajach. I w drugą stronę. Nigdy nie byłam fanką zorganizowanych wycieczek czy wyjazdów all inclusive. Ani programów animacyjnych i wieczorków zapoznawczych.

Moje podróżowanie było zawsze związane z wolnością wyborów i samoorganizacją. Im jestem starsza i więcej widziałam, tym bardziej cenię sobie podróże w rytmie slow, skupianie się na chwilach i indywidualnych przeżyciach. Tak samo cieszy mnie siedzenie w kawiarni i patrzenie na ludzi na rzymskiej ulicy, jak zwiedzanie cudów świata. A czasami to pierwsze nawet bardziej.
Dlatego obecność dziecka podczas takich podróży idealnie wpisuje się w całokształt. I to dziecka na każdym etapie życia. Zarówno w wieku niemowlęcym, jak i wczesnoszkolnym. O nastolatku nie znajdziecie tutaj informacji. Dopiszę za parę lat, jak sama doświadczę.

Wszędzie obowiązuje ten sam zestaw czynności

Czy to w domu, u przysłowiowej babci na wsi czy na wakacjach w Azji.
Szczególnie, jeśli chodzi o niemowlę, czyli dziecko niechodzące do ok. 10 miesiąca życia czy ok. pierwszego roku. Myślę tu głównie o karmieniu, przewijaniu czy usypianiu. Gdziekolwiek nie będziemy, te czynności pozostaną bez zmian i w zależności tylko od naszego dobrego nastawienia, wszędzie mogą być wykonywane bez większych przeszkód i problemów.

Karmienie piersią ma same zalety szczególnie podczas podróży, również tych bardziej egzotycznych. Nie trzeba się specjalnie martwić o dostęp do odpowiedniej żywności dla niemowląt czy podgrzewanie mleka. Wprawa przychodzi naturalnie i karmienie w różnych okolicznościach staje się bezproblemowe.
Wprowadzanie żywności stałej też nie musi oznaczać większej udręki. W wielu miejscach na świecie jest bardzo dobra jej dostępność. A zawsze można wozić ze sobą rezerwowe kilka słoiczków.
Paradoksalnie, w krajach bardziej egzotycznych łatwiej często o prostą i zdrowszą żywność typu warzywa czy ekologiczny drób.

W naszym przypadku, podróże do Tajlandii z niemowlakiem i półtorarocznym dzieckiem okazały się pod tym względem strzałem w dziesiątkę. Niemowlę karmione piersią „na jedzeniu tajskim” pozbyło się wysypki na skórze spowodowanej alergiami pokarmowymi. A dziecko w wieku półtorarocznym już jadło z nami posiłki w restauracjach, jedzenie uliczne czy owoce.
Z porad praktycznych, niezastąpione jest zaopatrywanie się w banany, odpowiednie dla najmłodszych i dostępne pod każdą szerokością geograficzną. Są świetną alternatywą,  także w sytuacjach awaryjnych, ze względu na swoje właściwości (witaminy, składniki mineralne, błonnik), kaloryczność i smak.

Jeśli chodzi o zasypianie i spanie niemowlaka, to podróżowanie ma największą zaletę. Dziecko przystosowuje się do zasypiania w różnych okolicznościach. W wózku, w samolocie, w głośnym otoczeniu, podczas jazdy różnymi środkami transportu. Często spotykałam się ze stwierdzeniem młodych rodziców, że ich niemowlę zasypia tylko w jednych okolicznościach (z reguły w łóżeczku, we własnym domu) i jest to dla nich przeszkoda do wyjazdów. Tylko na pytanie, czy próbowali to zmienić i przyzwyczaić dziecko do innych sytuacji, z reguły odpowiedź była negatywna. Bądź po jednej próbie, utwierdzali się tylko we własnej opinii.
Moje obserwacje własnego dziecka i dzieci podróżujących z różnych stron świata pokazują, że niemowlę przyzwyczai się do wszystkiego. Wolniej bądź szybciej. Kluczem do sukcesu jest często nie tyle charakter samego dziecka, co nastawienie rodziców. A już na pewno mówienie, że „mój pięciomiesięczny syn nie lubi podróżować” jest czystą projekcją obaw rodzica.
Swoją drogą, ciekawe, jak często jako młodzi rodzice mamy tendencję do wyrokowania i określania preferencji niemowlaków czy małych dzieci. Zawsze mnie to mocno zastanawiało. I często denerwowało. Dlatego, starałam się sama tego nie robić. A, jeżeli już, to w pozytywny sposób. Że moje dziecko lubi wszystko, co jest rozwijające i poznawcze.

Dziecko niechodzące = pod całkowitą kontrolą

Może to brzmi dość apodyktycznie, ale pokazuje istotę rzeczy. Podróżowanie z niemowlakiem jest dlatego też łatwe, że to rodzice całkowicie decydują, gdzie, jak i na jak długo będą gdzieś jechać, iść czy coś robić. Nawet mając na względzie schemat dnia niemowlaka ta decyzyjność może być w tym okresie często łatwiejsza niż przykładowo u dwulatka.
Dziecko niechodzące i podróżujące w nosidełkach czy wózkach to w wielu sytuacjach skarb dla podróżników. Można zabrać je i na zwiedzanie miasta, wędrówkę czy wieczorne wyjście.
Osobiście, bardzo mile wspominam ten okres. Kilka światowych metropolii udało nam się zwiedzić z wózkiem, czy wysp z nosidełkiem. Jedynie, trzeba przygotować się na ćwiczenia siłowe w niektórych miejscach, które są umiarkowanie przystosowane na pojazdy kołowe (londyńskie metro!).

Przyjazność i korzyści ze strony otoczenia

Dzieci łagodzą obyczaje. I u większości osób wywołują pozytywne reakcje.
W Azji, w krajach typu Tajlandia czy Chiny malutkie dzieci są uwielbiane. Ma to swoje też bardzo praktyczne zalety. Od pomocy podczas logistyki, na lotniskach, w środkach transportu, aż po zajmowanie się dzieckiem w restauracjach, żeby rodzice mogli spokojnie zjeść posiłek.
Nie wspominając o sytuacjach, kiedy obecność dziecka jest, mówiąc dosadnie, opłacalna. Od razu do głowy przychodzi mi przykład  z życia wzięty. Po przylocie do USA na lotnisko LAX, po 15 godzinnej podróży, okazało się, że do stanowisk celników będziemy czekać kolejne 3 godziny. Dzięki obecności dziecka zlitowano się nad nami i przesunięto do oddzielnego okienka, gdzie wszystko trwało łącznie 15 minut. Podobnych sytuacji podczas naszych podróży mieliśmy sporo. Nigdy nie zdarzyło nam się odczuć niechęci do dzieci. Może mieliśmy też po prostu dużo szczęścia. A dziecko, które jest regularnie przyzwyczajane do podróżowania oraz wszystkich czynności z tym związanych, staje się też bardzo otwartym i przyjaznym kompanem, nie tylko dla rodziców.

Odporność

Podróżujący niemowlak siłą rzeczy szybciej i lepiej się uodparnia. Wspominałam już o pozbyciu się alergii pokarmowej w Tajlandii. Mam swoją teorię, że moje praktycznie niechorujące dziecko dzięki wyjazdom i kontaktom z różnymi bakteriami oraz drobnoustrojami ma tak wysoki poziom odporności. Tym bardziej, że nie należę do przewrażliwionych mam i pozwalam dziecku potarzać się na korytarzu w samolocie, blisko obcować z innymi dziećmi w krajach egzotycznych czy jeść palcami w dziwnych miejscach.
Podczas pierwszego wyjazdu do Tajlandii z 5.- miesięcznym niemowlakiem, zaleceniem naszej pediatry był brak bezpośredniego kontaktu z tubylcami. A cytując „proszę nie pozwalać dotykać dziecka”. W praktyce wyszło tak, że nasz syn był większość wyjazdu na rękach Tajek, obściskiwany i całowany. Podobnie było zresztą w kolejnym roku.
Dzisiaj, w wieku 8 lat, bilans zdrowotny jest taki, że tylko 2 razy w życiu otrzymał antybiotyk podczas anginy ropnej (w Polsce). Jak o tym mówię znajomym mamom czy innym lekarzom, to mi z reguły nie wierzą.

 

[envira-gallery id=”3581″]

 

Na koniec tej części, powiem jedno. Jeśli ma się duszę podróżnika, to pojawienie się dziecka nie stanie na przeszkodzie. A wszelkie małe niedogodności logistyczno- techniczne pozostaną bez większego znaczenia. Nie wierzcie, jeśli ktoś mówi inaczej.
Bo w tym wszystkim jest zasadnicza sprawa. Budowanie więzi i bliskości z dzieckiem podczas wspólnego odkrywania świata.
To jest najpiękniejsze i niezastąpione.

Ootd i wypad do Berlina na kilka godzin (z dzieckiem)

Berlin to moje ulubione niemieckie miasto. Bywam w nim regularnie, szczególnie odkąd mieszkam w Poznaniu. Czyli od jakiś dwudziestu lat.
Z Poznania wypady do Berlina są bardzo popularne. Dzięki autostradzie, w dwie i pół godziny od wyjścia z domu parkujemy w centrum, czy to w okolicach Friedrichstrasse czy Ku’damm’u. Warszawa czy mój rodzimy Olsztyn mogą jedynie pomarzyć o takiej atrakcji. Nanananana.

Ostatni długi weekend postanowiliśmy częściowo spędzić w stolicy Niemiec. A konkretnie w okolicach Potsdamer Platz. Tym razem, z główną rozrywką zaplanowaną pod naszego syna- wizytą w Legoland Discovery Center.

Sony Center, otwarte w 2000 r., to główny punkt placu i miejsce o wyjątkowej architekturze. Najbardziej spektakularny jest szklany dach unoszący się na systemie lin i mocowań nad wewnętrznym placem centrum. Dookoła znajdują się restauracje, sklepy, centrum konferencyjne, kino IMAX czy muzeum filmu. A w podziemiach właśnie coś dla dzieci i fanów klocków Lego-Legoland Discovery Center. Ale o tym bardziej szczegółowo w dalszej części wpisu.

 

[envira-gallery id=”3525″]

Centrum wykorzystałam na zrobienie zdjęć stroju dnia. Jeśli nie masz ochoty czytać o ciuchach, to spokojnie przeskocz do następnego akapitu.
Uzupełniając ostatnio garderobę o ciepłe swetry, natknęłam się na ciekawe propozycje w kolekcji Zara Studio. Linia bazuje na oryginalnych krojach w stonowanej kolorystyce i bardzo dobrych jakościowo materiałach.
Wpadł mi w oko szczególnie czarny, wełniany sweter z półgolfem, ze strukturalnym krojem i wstawkami. W składzie ma 100% wełny i jest wyjątkowo ciepły. Jest przy tym dość ciężki- ważna informacja przy pakowaniu bagażu lotniczego.
Buty to moje kolejne zakupy z linii premium w H&M. Wcześniej pisałam o kaszmirowym swetrze, jako odkryciu w jakości premium w tej sieciówce klik . Kozaki nie należą do moich ulubionych rodzajów obuwia, o czym ciągle wspominam. W tych natomiast spodobał mi się kolor skóry i optymalna wysokość obcasa.

 

Berlin, Plac Poczdamski, Sony Center

 

[envira-gallery id=”3518″]

Z Placu Poczdamskiego idąc w stronę Leipziger Platz, w około 6 minut dojdziemy do największego i najnowocześniejszego centrum handlowego LP12 Mall of Berlin.

Warto zobaczyć go również ze względu na ciekawą architekturę i przestrzeń. Z mostków łączących dwie części centrum, rozciąga się widok na budynek Bundesrat.
Mall of Berlin został otwarty we wrześniu 2014 r. i skupia 270 sklepów oraz największą strefę gastronomiczną Food- Court w Berlinie. Faktycznie wybór szybkich dań z większości kuchni świata, w tym orientalnych jest ogromny. I nawet są dostępne wersje bio. Dzieci też znajdą na pewno coś dla siebie.
Berlin posiada bardzo dobre zaplecze gastronomiczno- kulinarne, głównie poza centrami handlowymi, jak można przypuszczać. Ale strefa w LP12 jest bardzo dobrą alternatywą na szybkie, przyzwoite i urozmaicone jedzenie w tej okolicy.

 

[envira-gallery id=”3532″]

 

Na placach Potsdamer i Leipziger znajdują się pozostałości Muru Berlińskiego. To też warto pokazać dzieciom. Nasz syn ciągle nie do końca potrafi zrozumieć, dlaczego mur dzielił miasto. Przy kolejnej wizycie w Berlinie odwiedzimy muzeum Checkpoint Charlie, żeby bardziej przybliżyć mu historię Niemiec.

 

[envira-gallery id=”3535″]

 

W podziemiach Placu Poczdamskiego znajduje się Legoland Discovery Center Berlin. Wiele razy koło niego przechodziliśmy, ale dopiero teraz zdecydowaliśmy się na wizytę. Jest to bardzo fajna opcja na rodzinną rozrywkę. Można obejrzeć tu Berlin w miniaturze, zbudowany z ponad 2 milionów klocków. Jest strefa kina 4D, kolejka przejeżdząjąca przez jaskinie i obok budowli z Lego, fabryka klocków, gdzie pokazany jest proces produkcji oraz wiele stref do budowania i konstruowania. Dla mniejszych dzieci są atrakcje Lego Duplo.
W Legolandzie można spędzić od godziny do kilku, to zależy od stopnia zaangażowania dziecka i siebie w poszczególne atrakcje.

 

[envira-gallery id=”3544″]

 

Kolejny kilkugodzinny wypad do Berlina pewnie zaliczymy w grudniu. Wtedy pojedziemy w okolice Gendarmenmarkt, na nasz ulubiony targ świąteczny Weihnachtsmarkt. W dwie i pół godziny znajdziemy się na rynku. To właściwie tyle samo, ile wynosi próba wjazdu i wyjazdu z poznańskiego centrum handlowego przed świętami. A ile więcej doznań!

Kalejdoskop miesiąca- październik 2016 (góry, szminka i ważny film)

O ja cię, jak ja lubię, jak się kończy kolejny zimny miesiąc. Oznacza to ni mniej ni więcej, że do lata pozostało już tylko 8 miesięcy. Mimo, że staram się nie żyć czekaniem, to jest to trochę silniejsze ode mnie. Ciągle sobie mówię, że trzeba łapać chwile będąc tu i teraz. Pomocne w tym wszystkim jest wynajdywanie sobie takich przyjemnych pit stopów, gdzieś po drodze. Zaplanowanie fajnego wyjazdu, spotkania, filmu czy zakupów. I w październiku właśnie się na tym skupiłam.


# aktywność/ chodzenie po górach

Drugi rok z rzędu mieliśmy wielkie pogodowe szczęście o tej porze roku. Wyjazd do Karpacza okazał się strzałem w dziesiątkę. Szczególnie byłam szczęśliwa, ponieważ przekonałam mojego ośmiolatka, że wejście na Śnieżkę jest lekkie, łatwe i przyjemne. W tej, trochę błogiej nieświadomości pokonał dzielnie całą trasę w górę i dół. Końcówka była już trochę jęcząca, ale nie było odwrotu. Zresztą schodzenie jest często dużo gorsze niż wchodzenie, nieprawdaż?

Lubię Karpacz i Karkonosze. Ale w głowie mi się ciągle nie mieści, że w 21. wieku, kiedy inżynierowie ze SpaceX lada moment wyślą nas w kosmos, wyciąg na Kopę pozostaje w ciemnych czasach postępu technicznego. Jest tak przedpotopowy, że naprawdę strach na niego wsiadać. I w tym roku nawet nie próbowałam. Wyszło to na moje fizyczne i psychiczne zdrowie.

[envira-gallery id=”3445″]


# przedmiot/ szminka nude

Jedną z małych przyjemności życiowych, które zawsze poprawią mi humor, jest zakup nowej szminki. Mój wybór padł na bardzo jasną pomadkę Marc’a Jacobs’a z kolekcji New Nudes, kolor nr 102 Strange Magic. Sama nazwa linii i opakowanie kosmetyku już mnie kupiły. Jestem fanką jasnych szminek, najlepiej w odcieniach właśnie nude czy bladego różu. W ciemnych kolorach czuję się od razu 5 lat starsza. A, to jest baaardzo niewskazane, jak wiadomo.

Według producenta, pomadki charakteryzują się subtelnymi kolorami z jedwabistym połyskiem.  Składniki 3D powiększają objętość ust, żelowa formuła daje szykowne wykończenie makijażu. Pomadki smakowicie pachną wanilią.
Mnie urzekł przede wszystkim kolor i opakowanie. Zapach jest przyjemny i bardzo delikatny. Natomiast efekt powiększania nie za bardzo działa na moich ustach. Nawilżenie jest również umiarkowane, co może być problemem przy zbyt wysuszonych ustach. Natomiast, takiego ciekawego odcienia jasnego nude nie znalazłam wcześniej u innych producentów.

[envira-gallery id=”3448″]


# ciekawostki/ znalezione w sieci

W tym miesiącu chciałam polecić ciekawe wpisy na czytanych przeze mnie blogach.


# odkrycie/  „Before the Flood” by Leonardo Di Caprio

Dokumentalny film nakręcony przez Leonardo Di Caprio o zagrożeniach wynikających ze zmian klimatycznych wywołanych przez człowieka. Tak w skrócie można opisać ten półtora godzinny dokument, który 21. października miał swoją premierę na kanale National Geographic. Od 30. października dostępny jest bezpłatnie w internecie na YouTube, Facebook’u i innych kanałach.

Aktor wciela się w rolę przewodnika po globalnych działaniach przyczyniających się do wzrostu efektu cieplarnianego i dewastacji środowiska naturalnego. Pokazane są fabryki w wielu miejscach na świecie emitujące zatrważające ilości dwutlenku węgla, celowe pożary lasów tropikalnych, degradacja oceanów czy topnienie lodowców. Przeprowadza rozmowy z naukowcami, politykami, osobami wpływowymi i ekologami. Nie oszczędza przy tym polityki swojego rodzimego kraju i destrukcyjnych działań korporacji.

Można powiedzieć, że jest to film propagandowy. Pewnie wiele razy zarzuci mu się stronniczość czy pompatyczność. Na mnie natomiast zrobił ogromne wrażenie. Podoba mi się sposób prowadzenia narracji i przeplatanie wątków z życiem samego aktora.  Leonardo Di Caprio jest od lat znany z aktywnego udziału w działaniach pro- ekologicznych. Na dowód tego, w kwietniu tego roku wygłosił bardzo dobitne przemówienie na szczycie ONZ w Nowym Jorku.

Zawsze byłam jego fanką. Nie tylko w momencie otrzymania Oskara. Jest prawie moim równolatkiem, może też dlatego utożsamiam się z wieloma jego spostrzeżeniami.
Doskonale pamiętam jak około 20 lat temu po raz pierwszy pojawiło się określenie „efekt cieplarniany”. Czytałam o tym wtedy głównie w prenumerowanych wersjach papierowych „Newsweek’a” i „Time’a”. I przygotowywałam prezentacje na lekcje angielskiego w szkole średniej czy później na różne zajęcia podczas studiów językowych.
Potem temat został jakoś zapomniany, a wręcz wyparty przez lobby polityków mówiących, że jest bezpodstawny. O tym wszystkim też jest mowa w dokumencie.

Myślę, że każdy powinien obejrzeć ten film. Z pewnymi obrazami nie można dyskutować. Wypalanie lasów tropikalnych w celu uzyskania najtańszego oleju palmowego przez korporacje spożywczo- kosmetyczne jest faktem. Ekstremalnie wysoka emisja dwutlenku węgla w Stanach Zjednoczonych, dotacje dla producentów paliw kopalnianych, przy zbyt małym wsparciu odnawialnych źródeł energii to są fakty.
Końcowe napisy dokumentu w doskonały sposób odnoszą się do nas, zwykłych ludzi, którzy muszą dokonywać świadomych i dobrych wyborów w codzienności. Bo mamy na to wszystko wpływ. To co kupujemy, co jemy (!), jak korzystamy z energii i kogo wybieramy na przywódców naszych państw.
Pompatyczne, ale po prostu bardzo prawdziwe. Obejrzyjcie ten film i zastanówcie się nad swoim małym wkładem. Ja tak zrobiłam, polecam.

I tak to jest. Od szminki przeszłam do poważnych, globalnych tematów. Bo trzeba mieć balans. Życie tak samo składa się z małych, trywialnych spraw, jak z tych dużych i przełomowych.

W październiku stała się jeszcze jedna bardzo ważna dla mnie rzecz. Zaplanowałam, gdzie spędzę moje grudniowe, czterdzieste urodziny. Ktoś zadał mi pytanie, jak i gdzie na świecie najbardziej chciałabym je spędzić.  I na nie odpowiedziałam. Zdradzę Wam to za miesiąc.

A Wy jak i gdzie chcielibyście spędzić swoje okrągłe urodziny?  Czy miejsca mają dla Was znaczenie? Bo to, czy ludzie mają, o to nie pytam. To jest oczywiste i kluczowe.

6 powodów, dla których warto pojechać zimą do Kalifornii

No i już liściospad. Nie obejrzymy się, a po dyniach wjadą Mikołajki i „christmasowe” piosenki w galeriach handlowych. Właściwie niepostrzeżenie wkradną się ferie szkolne czy zimowe urlopy.
Tak sobie pomyślałam, że to jest najlepszy moment na opowiedzenie Wam trochę o zaletach spędzenia zimy w Kalifornii. Jeżeli jeszcze wstrzymujecie się z wykupieniem nart w Karkonoszach lub Dolomitach czy „Kanarów”, to tym bardziej przeczytajcie o miejscu idealnym na zimowy wyjazd. Tak, że niby jakiś okres jest zły, żeby pojechać do Kalifornii.

1. Pogoda

Nie ma złej pogody w Kalifornii. To znaczy, że przez okrągły rok średnia temperatura nie spada poniżej 20 st. C, a dni słonecznych jest 284 dni w roku!
Kalifornia to jest ogromny stan, większy niż całe terytorium Polski (trochę o kalifornijskiej geografii znajdziecie w tym wpisie klik). Stąd także zimowa pogoda nie jest całkowicie jednorodna.

Południowa Kalifornia, z głównymi miastami takimi jak San Diego, Los Angeles czy Santa Monica ma bardzo umiarkowane zimy. W praktyce oznacza to często pogodę jak nad Bałtykiem w lipcu. Temperatura oscyluje przeważnie w granicach 20 st. C i powyżej w dzień, noce są chłodniejsze, z temperaturą około 13 st. C. Im bliżej wybrzeża, tym z reguły jest chłodniej, ze względu na oceaniczną bryzę. Na pogodę mają też wpływ zjawiska atmosferyczne, charakterystyczne dla tej pory roku, takie jak bardzo ciepłe wiatry Santa Ana czy przynoszące deszcze El Nino. Wtedy może być upalnie lub trochę zimniej niż normalnie.

Część tegorocznej zimy spędziliśmy w Południowej Kalifornii. Mimo bardzo mocno medialnie nagłośnionego El Nino, doświadczyliśmy tylko pół dnia deszczu. Temperatury były minimalnie niższe niż przykładowo rok wcześniej. Dla Europejczyka z zimnej części starego kontynentu, zimę w Kalifornii zgodnie określiliśmy jako umiarkowane europejskie lato.

2. Ceny hoteli i noclegów

Jak można się łatwo domyślić, są dużo niższe niż w wysokim sezonie. W miejscach najbardziej atrakcyjnych potrafią być nawet 3 razy tańsze. Cena pobytu w hotelu na Pacific Beach, leżących praktycznie na plażowym piasku w San Diego jest porównywalna wtedy do dość obskurnego noclegu, w byle jakim motelu na obrzeżach.
W przypadku cen w Santa Monica, nie ma aż takich różnic. Przez okrągły rok jest to drogie miejsce, ze względu na restrykcyjną politykę hotelowo- turystyczną i stosunkowo mały wybór infrastruktury noclegowej. Ale i tak o około 30% taniej można już znaleźć ciekawe oferty.

3. Puste plaże

W odczuciu Kalifornijczyków, w zimie jest zimno i na plażę się nie chodzi. Szczególnie, żeby sie na niej opalać czy uprawiać typowo „letnie” aktywności.
Pewnego razu, do łez rozbawiło mnie stwierdzenie mojej koleżanki, mieszkającej na stałe w Południowej Kalifornii. Na pytanie córki o strój kąpielowy (w styczniu, przy temperaturze ponad 20 st. C i pełnym słońcu), oburzona odpowiedziała, że przecież jest zima i nie ubiera się wtedy kostiumów! Bardzo częstym widokiem są za to osoby w puchówkach i kozakach. A w pół negliżu na plaży najczęściej spotyka się Skandynawów. No, wiadomo.

W zimie jest ponadto najlepsza widoczność. Siedząc na plaży w Santa Monica i patrząc w stronę Malibu czy gór, można dostrzec takie detale, których nie zobaczy się w innych miesiącach. Przejrzystość powietrza jest nieporównywalna z latem, kiedy nad oceanem w większości dni wisi ledwo dostrzegalna warstwa mgły oceanicznej.

[envira-gallery id=”3390″]

4. Plaża i narty jednego dnia

Ten punkt może być dla wielu osób największą nowością. Dla mnie jeszcze do niedawna był.
Z Los Angeles w ok. 75 minut można dojechać do najbliższego rejonu narciarskiego Mountain High! To jest nawet szybciej niż z Wrocławia do Karpacza. Nie wspominając o Krakowie i Zakopanem. I to nawet poza szczytem sezonu.

W 2 godziny dojedziemy do popularnego ośrodka Bear Mountain, leżącego na wschód od Los Angeles, nad jeziorem Big Bear Lake. I żeby nie było. Tam są już poważne wysokości górskie, a nie jakieś popierdółki, jak niektórzy mogliby przypuszczać. Wyciągiem wjedziemy na ponad 2680 metrów.

Jednym z ulubionych ośrodków narciarsko- snowboardowych Kalifornijczyków jest Mammoth Mountain, około 5 godzin drogi czy 1 godz. lotu od LA, w górach Sierra Nevada, niedaleko Parku Yosemite.
Jest to zarazem najwyżej położony rejon narciarski w Kalifornii, bo dochodzący aż do wysokości ok. 3368 m. I co bardzo istotne dla miłośników sportów zimowych, takich jak ja, z 300 dniami słonecznymi w roku!
A do najlepszych ośrodków w Stanach i czołowych w światowym zestawieniu, w stanie Utah czy Kolorado, ze słynnym Aspen, dolecimy w 2-3 godziny.

Sporty zimowe w Kalifornii są coraz wyżej na mojej bucket liście. Bo dodatkowo kusi mnie ten szybki powrót na plażę.

5. Ceny wynajmu aut

Tak dla jasności i przypomnienia. Zwiedzanie Los Angeles, nie wspominając o całej Kalifornii, bez auta jest prawdopodobnie niewykonalne. Czy przynajmniej bardzo trudne.
Większość turystów i podróżujących pierwsze kroki po wylądowaniu na LAX w Los Angeles kieruje do wypożyczalni aut. Dla osób chcących temat bardziej zgłębić polecam obejrzenie vloga o bardzo ciekawych, alternatywnych formach wynajmu.
Ale wracając do standardowych wypożyczalni. Dwa słowa wstępu. Zdzierstwo i naciągactwo. Tak w skrócie można podsumować nasz wielokrotny kontakt i doświadczenia z tymi firmami.
Przede wszystkim, rezerwowanie auta wcześniej online z gwarantowaną ceną ma się nijak do rzeczywistości. Przy tak zwanym okienku już w wypożyczalni, cena z reguły zostaje minimum podwojona, ze względu na ubezpieczenie i inne opłaty. A mieliśmy nawet sytuację, kiedy została prawie potrojona. Z ok. 330 $ zrobiło się 1100$! Specjalnie sprawdziłam rachunki, żeby nie być gołosłowną. Mieszkam teraz w Poznaniu, to oczywiste, że trzymam stare rachunki.

W miesiące letnie ceny robią się naprawdę kosmiczne. Poza sezonem i w zimę wynajmy mogą być niższe o około 20-30%. Jest to kolejny argument za spędzeniem zimy w Kalifornii.

6. Bo każdy powód dobry, żeby pojechać do Kalifornii.

I tak naprawdę każda pora roku. Bo czy ktoś nie chciałby zobaczyć domów misternie przystrojonych na Halloween? Albo bożonarodzeniowych choinek i biegających między palmami Mikołajów, rodem jak z „Zabójczej Broni”? Czy parady i fajerwerków na 4. lipca? Albo zjeść indyka na Święto Dziękczynienia, właśnie w Kalifornii?

Także nie pytajcie mnie, czy warto w takim czy innym miesiącu jechać. Bo moja odpowiedź będzie zawsze taka sama.
Jechać w ciemno 🙂

 

Trend – warstwy, motywy komiksowe i falbany

Moda jesienna w tej części świata ma jedną niezaprzeczalną zaletę. Można nosić wszystko i to na dodatek jednocześnie. Krótką przerwę w nieustającym październikowym deszczu wykorzystałam właśnie na stylizację „na cebulkę”. Warstwy wybieram wtedy, kiedy chcę się trochę modą pobawić i minimalizm zamieniam na wersję „na bogato”. I jeszcze, nie zamierzam zmarznąć.

W tym wydaniu, połączyłam dwie z ulubionych części garderoby: skórzaną ramoneskę i sztuczne futerko. Należą one do moich modowych evergreen’ów, które pokazywałam tutaj klik .
Taki duet tworzy swojego rodzaju bomberkę. A z praktycznej strony jest bardzo uniwersalny. W pomieszczeniach, w zależności od okoliczności i potrzeby, można ubrać jedną z dwóch warstw. Albo bardziej w stylu rock albo glam.

Warstwa dolna to moje niedawne odkrycie- koszulka z motywem komiksowym „Wonder Woman”. W męskiej części mojej rodziny jest to trend z wieloletnią tradycją. A dla mnie nowość. Bardzo spodobał mi się wzór i dopasowany krój t-shirt’a. Myślę, że będzie się dobrze komponował również ze spódnicami czy spodniami z wyższym stanem.

Falbany to trend widoczny nie tylko w ubiorze, ale także w akcesoriach. I w tym wydaniu, przypadł mi bardzo do gustu. Skórzana torebka z falbaną, z akcentem rockowym, w ciemno zielonym kolorze to mój faworyt na jesień. I najprawdopodobniej, zielony będzie kolorem przyszłego roku. Jestem, jak najbardziej, na tak!

Stylizacja- warstwy, motywy komiksowe i sztuczne futerko

Stylizacja- warstwy i motywy komiksowe

Koszulka z motywem komiksowym "Wonder Woman"

Skórzana torebka z falbaną

Stylizacja - warstwy i motywy komiksowe
Koszulka i torebka Zara, kurtka All Saints, futerko Michael Kors

 

 

 

 

Zdrowa przekąska- owsiane ciasteczka bez cukru i mąki

Sezon na podjadanie został oficjalnie rozpoczęty. Wraz ze swetrowo- kocowo- serialową pogodą. Pocieszające jest jedynie to, że możemy się łączyć w bólu i dodatkowych centymetrach na biodrach.

Ale hola, hola, tak łatwo się nie poddamy i jak już mamy podjadać, to róbmy to w możliwie zdrowy i genetycznie niezmodyfikowany eko- sposób. Do tego błyskawiczny i wymagający minimalnych zdolności kulinarnych oraz nakładów energetycznych.

Jedną z moich ulubionych zdrowych przekąsek są ciasteczka owsiane. W sieci jest na nie milion pięćset przepisów, a ja jeszcze dorzucę kolejny.
Jego zalety to: brak mąki (bezglutenowy, przy użyciu bezglutenowych płatków owsianych), brak dodatkowego cukru (tylko naturalny występujący w bananach i ew. w suszonych owocach), wartościowy- zdrowy, bardzo prosty i szybki. Nie może się nie udać.
Ciasteczka są świetną alternatywą do dziecięcych lunch box’ów, ponieważ są miękkie i naprawdę wystarczająco słodkie. Nawet dla bardzo dużych małych łasuchów. Wiem, bo sprawdziłam na własnym.

składniki (na ok. 27 ciasteczek):

  • ok. 250 gr płatków owsianych (bezglutenowych)
  • 2 banany
  • 1 jajko
  • 3 łyżki pestek dyni
  • 3 łyżki pestek słonecznika
  • 3 łyżki (mielonych) migdałów
  • 5 łyżek żurawiny suszonej
  • 2 łyżki miechunki suszonej (opcja)
    Charakteryzuje się bogactwem witamin (m.in. A, C i B) i składników mineralnych (wapń i fosfor). Posiada delikatny słodko- kwaśny smak.
  • 3 łyżki wiórek lub płatków kokosowych + wiórki do panierki
  • 2 łyżki oleju kokosowego

panierka:

  • 4 łyżki płatków owsianych
  • 2 łyżki siemienia lnianego
  • 2 łyżki wiórek kokosowych

przygotowanie:

Wrzucam wszystkie składniki do zmiksowania na gładką masę. Formuję kulki, a z nich ciasteczka/ talarki. Obtaczam w panierce. Piekę na lekko wysmarowanym olejem kokosowym papierze, przez ok. 30 min w 190 st. (termoobieg). Po 15 minutach obracam na drugą stronę.

 

Owsiane ciasteczka bez cukru i mąki

Oj, chyba idzie sroga zima, patrząc na apetyty w mojej rodzinie. Nie pozostanie nam nic innego, jak robić takie przekąski co drugi dzień. Przez kolejne 7 miesięcy.

No to, standardowo, oby do wiosny!

Kilka zasad mojego zdrowego i szczęśliwego stylu życia

Pomyślałam, że napiszę na temat, który towarzyszy mi każdego dnia.

O kilku głównych nawykach i zasadach, które na moim obecnym etapie życia zapewniają mi zdrowie, urodę, radość, młodość, pieniądze i spełnienie. No może, przynajmniej częściowo. No dobra, albo chociaż dwie rzeczy z wymienionych.

Styl życia jest nierozerwalnie związany z etapem, na którym jesteśmy. W moim przypadku było i jest bardzo podobnie. Wspominałam o tym również we wpisie o moim samopoczuciu w wieku 39,5 lat klik . Jest on o tyle nieaktualny, że te „i pół” zmieniło się na „trzy- czwarte”. A za moment będzie okrągłe 40 (ojacie, I didn’t see that one coming). Nie ukrywam, że to też powoduje różne przemyślenia. I wnioski, na czym należy się skupiać, co pielęgnować, a co odpuszczać. Często zupełnie.

# odżywianie i dieta

1. Jem regularne, zbilansowane, lekkostrawne 4-5 posiłków dziennie

Tę podstawę zasad zdrowego odżywiania każdy zna. Dopiero utrzymanie jej przez większość życia bywa problematyczne. W moim również były etapy, gdy ze względu na rozkład dnia było to bardzo trudno wykonalne. Od kilku lat jednak, moje zbilansowane odżywianie jest dla mnie priorytetem. Nie dopuszczam do napadów głodu. Jedząc pierwszy posiłek, już mam w tyle głowy, co zjem na kolejny, gdzie i kiedy. Mój obecny plan dnia pozwala mi zarówno na przygotowanie czegoś w domu, jak i wyjście na jedzenie. W dni, kiedy jestem w podróży, czy dłuższy czas w pracy, mam ze sobą własnoręcznie przygotowany lekki posiłek, z reguły na bazie kaszy i gotowanych warzyw.

2. Jem dużo warzyw i ryb

Powinnam napisać, że dużo więcej niż kiedyś. Teraz głównie warzywa gotowane i duszone (szczególnie w zimne miesiące), z przewagą zielonych (szpinak, jarmuż, brokuły, cukinia, szparagi). Ryby i owoce morza jadam co drugi dzień. Staram się kupować ryby oceaniczne i dzikie, które piekę lub gotuję na parze.
Jestem wielką fanką zup kremów. Przygotowuję je tylko na bazie warzyw, oleju i mleczka kokosowego oraz naturalnych przypraw, bez dodatku kostek rosołowych czy innych wspomagaczy. Kremy robię praktycznie ze wszystkich warzyw, a głównie z: cukinii, batatów, marchewki, selera, topinamburu, dyni, szparagów, kalafiora. Do każdej zawsze dodaję imbir i kurkumę. Musiałam ostatnio zrezygnować z cebuli i czosnku, ze względu na wskazania zdrowotne. Przyznaję, że zupełnie nie brakuje mi ich w codziennej kuchni.

3. Piję duże ilości ciepłej wody (z imbirem)

Picia ciepłej wody nauczyłam się podczas pobytu w Chinach. Jak się przy zamówieniu nie powie wyraźnie, że chce się zimną wodę, to zawsze dostaniemy ciepłą.
Ciepła woda ma zbawienny wpływ na cały układ trawienny, sprzyja oczyszczaniu żołądka i jelit, poprawia metabolizm. Rano, na czczo piję ją z dodatkiem imbiru, czasami jeszcze cytryny. W ciągu dnia wypijam około 2 litry. Częściowo, też z dodatkiem tego „porannego” imbiru.
Tak się przestawiłam na picie ciepłej wody, że zimną stosuję właściwie tylko podczas treningów i w drodze.

4. Unikam przetworzonych słodyczy

Ten nawyk jeszcze do niedawna był dla mnie najtrudniejszy. Pisałam o tym również we wcześniej wspomnianym poście. Potrafiłam rzucić się bez opamiętania na tabliczkę czekolady czy czekoladowe „trufle”. Dopadało mnie to szczególnie w dni nieregularnego jedzenia czy w jesienno- zimowe wieczory. Nie zwalczyłam tego całkowicie. Natomiast teraz stawiam na własne wypieki czy eko- słodycze ze sprawdzonych źródeł. Ale z batonikami czy czekoladowymi cukierkami pożegnałam się bezpowrotnie. Mój organizm się od nich po prostu odzwyczaił i już nie woła o nową dostawę.

5. Kupuję i gotuję „eko” w miarę możliwości

To, co jem, traktuję jako inwestycję w swoje zdrowie. Dlatego, nauczyłam się już nie narzekać, że zdrowe jedzenie i zakupy są drogie. Droższe jest późniejsze leczenie chorób wywołanych przez śmieciową i byle jaką żywność. Nie mówiąc o milionie innych aspektów z tym związanych.
O organicznym jedzeniu możecie przeczytać w wielu moich amerykańskich wpisach. Często odnoszę się do tego, ponieważ pierwszy pobyt w USA dopiero otworzył mi oczy na te kwestie. Ostatnimi czasy, temat w Europie też jest bardzo gorący. W obliczu umów CETA i TTIP warto, żeby każdy miał chociaż podstawową wiedzę, jaka jest możliwa przyszłość globalnej gospodarki żywieniowej. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że zwycięży zdrowy rozsądek i faktyczna dbałość o możliwie najzdrowszą i najmniej przetworzoną żywność.

6. Ograniczam w diecie..

..mięso (zdecydowanie bardziej niż kiedyś), mąkę pszenną, gluten, nabiał, cukier, żywność wysoko przetworzoną. W stosunku do tego, co jadłam powiedzmy 20 lat temu, to o min. połowę ograniczyłam spożywanie wymienionych produktów. Na rzecz właśnie warzyw, ryb i owoców morza, białego mięsa z dobrych źródeł, kasz i owoców. Nigdy nie byłam fanką tradycyjnych, tłustych potraw. Jedyne danie z kuchni polskiej, za którym tęsknię będąc dłużej poza krajem, to pierogi. Ale te akurat można spotkać w wielu zakątkach świata.

# zdrowie

1. Dbam o zdrowie

Truizm jakich mało. Ale, czy każdy wypowiadający te słowa naprawdę wierzy w to co mówi i ma ku temu podstawy? Ja robię bardzo wiele, żeby to nie był tylko pusty slogan. Cały akapit o odżywianiu jest częścią świadomego dbania o zdrowie. I wszystkie kolejne punkty tego wpisu, również. To, według mnie, musi być postawa aktywna, a nie pasywna. Jeżeli na pewnym etapie życia, nie zaczniemy świadomie pielęgnować zdrowia i nie wyrobimy pewnych nawyków, to po prostu „samo się nie zrobi”. Dotyczy to także używek, przymykania oka na odstępstwa żywieniowe czy ogólne zaniedbania fizyczno- psychiczne. Ale o tym jeszcze więcej w dalszej części.

2. Wykonuję badania kontrolne

Tak, jak w wielu sytuacjach mam duży życiowy luz oraz działam spontanicznie, tak tutaj jestem bardzo karna. Przynajmniej raz w roku robię „całkowity przegląd”. A jak jest potrzeba, to nawet częściej. Od wizyt u stomatologa, po ginekologa, regularne USG piersi, badania krwi. W utrzymaniu regularności pomaga mi wytypowanie sobie pory roku, kiedy przechodzę wszystkie badania. A jak mam przesunięcie, to nachalne przypominanie w elektronicznym kalendarzu nie daje mi spokoju. Aż do skutku.

3. Suplementuję

Jako element uzupełniający, szczególnie w pewnych porach i okresach stosuję suplementy. Wynika to też z moich wyników badań bądź ogólnych wskazań na daną porę roku.
W chwili obecnej, głównie stosuję probiotyki, witaminę K i D oraz zestawy witamin z selenem, cynkiem oraz manganem. Dodatkowo czasami suplementuję magnez, w połączeniu z witaminami z grupy B.

4. Korzystam z sauny

Przede wszystkim- suchej. Sesje robię 2-3 razy w tygodniu, szczególnie w porze zimnej. Działa to na mnie bardzo relaksująco. Główne zalety suchej sauny to usuwanie toksyn, poprawa krążenia, rozluźnienie napięć i hartowanie organizmu. Nie wspominając o błogim odczuciu ogrzania wychłodzonego ciała.

# kondycja fizyczna

1. Trenuję, nie oszukuję

Taki ładny rym częstochowski mi się tu nasunął. A to głównie dlatego, że od dziecka wiem, że w tym temacie nie ma wykrętów i wymówek. Kondycja się sama nie zrobi. Nie ma alternatywy dla braku ruchu.

Moją historię aktywności fizycznej też już nie raz opisywałam. Jeśli ktoś tym wpisem trafił na bloga, to dwa słowa wyjaśnienia. Od dziecka uprawiałam taniec, najbardziej intensywnie taniec współczesny i jazzowy oraz aerobik sportowy. Treningi były zawsze i są nierozerwalną częścią mojego stylu życia. I był to jeden z lepszych nawyków, który mogłam wyrobić.

W chwili obecnej, staram się trenować minimum 2 razy w tygodniu. Od jakiegoś czasu dodatkowo ćwiczę jogę, która ma bardzo dobry wpływ na mój doświadczony wieloletnimi treningami organizm.

W cieplejsze pory roku czy podczas pobytu w Kalifornii, sporo jeżdżę na rowerze, trochę na rolkach. W zimie na snowboardzie, chociaż ostatnio przedkładam wyjazdy w poszukiwaniu słońca, nad te zimowe. Odkąd jestem mamą, doceniam też zwykłe spacery i przebywanie na świeżym powietrzu.
Świadomość własnego ciała, mięśni, pewnych mechanizmów towarzyszy mi na co dzień, nawet podczas zwykłych czynności. Przykładowo, każde wejście po schodach robię na pół-palcach czy trenuję mięśnie pośladków podczas gotowania. To akurat jest efekt, dawnych przyzwyczajeń i „starej szkoły”.

# uroda

1. Stawiam na jakość, a nie na ilość

W przypadku dbania o urodę, jest to moja podstawowa zasada. Im jestem starsza, tym więcej się do niej stosuję. Ograniczyłam ilość kosmetyków zarówno pielęgnacyjnych, jak i kolorowych, w codziennej pielęgnacji. Coraz częściej wybieram eko produkty i patrzę na składy kosmetyków. Robię bardziej przemyślane zakupy, nie łapię się w pułapki promocji, co mi się kiedyś często zdarzało. Kosmetyki, jak większość rzeczy, kupuję online. Dzięki temu, zakup jest często poprzedzony głębszym rozeznaniem i zebraniem opinii.
W przypadku kosmetyki kolorowej, jestem przeciwieństwem współczesnych trendów, patrząc chociażby na poradniki na YouTube. Na co dzień stosuję tylko kilka kosmetyków, nie mam miliona oddzielnych pędzli do każdego cienia. Stawiam na możliwą naturalność, nie lubię elementów doklejanych, doczepianych czy sztucznie podkręconych.

2. Regularnie korzystam z zabiegów profesjonalnych

Zamiast kupowania drogich kremów, wolę inwestować w zabiegi kosmetyczne. Regularnie poddaję się zabiegom oczyszczania, odżywienia i nawilżania w gabinecie. Szczególnie w okresie od jesieni do wiosny. Jest to też dla mnie rodzaj terapii antydepresyjnej. Z zabiegów poważniejszych, wybieram mezoterapię, po której widzę i czuję natychmiastowe efekty.
Jestem uzależniona od lakierów hybrydowych do paznokci i profesjonalnego mani- pedi. Jest to jedna z tych usług, które dosłownie zmieniły moje życie. Na lepsze, ma się rozumieć.

3. Dużo śpię

Nic tak dobrze nie działa na moją skórę i ogólne samopoczucie jak wyspanie. A, że należę do śpiochów, to przynajmniej 8 godzin dziennie muszę przespać, aby dobrze wyglądać. Nie unikam też drzemek, w miarę możliwości. Z zasady, nigdy nie kładę się spać w makijażu, niezależnie od tego jak mocno jestem zmęczona czy w jakim ogólnym stanie. Mam to we krwi, tak samo jak mycie zębów.

# przyjemności

1. Szczęśliwa mama, to szczęśliwe dziecko, mąż, rodzina, pies i udane życie

Wszystkie powyższe punkty, nie zbudują szczęśliwego życia, jeśli nie będziemy pamiętać o sobie i swoich przyjemnościach. Tych bardziej spektakularnych, jak i bardzo codziennych.

Dla mnie, to przede wszystkim podróże i patrzenie na świat z szerszej perspektywy. Bez nich, czuję się niespełniona i nieszczęśliwa.
W codzienności i małym życiu cenię sobie drobne rzeczy. Takie jak dobra kawa (od której mimo rozsądku i wskazań, nie umiem i nie chcę się odzwyczaić), smaczne jedzenie w fajnym miejscu, ulubione filmy, książki czy wciągające seriale. To komfort bycia w dużym stopniu panią własnego czasu i życie według własnych priorytetów. To zrozumienie ze strony bliskich, że należy mieć swoją przestrzeń. Zawsze i wszędzie. Niezależnie, czy jest się wolnym ptakiem, czy żoną i mamą kilkorga dzieci. I nigdy nie należy rezygnować z bycia sobą. Tak sobie właśnie myślę.


 

A jakie są Wasze zasady zdrowego i szczęśliwego życia? Pokrywają się z moimi czy zupełnie odbiegają?
Nie czytam poradników, jak żyć, bo po prostu nie lubię. Ale za to chętnie słucham innych i ich życiowych historii oraz doświadczeń. Podzielcie się.