Nowy Orlean- pierwsze wrażenia. I inne osobliwości.

Są takie miejsca na świecie, które biorą nas z zaskoczenia. Kiedy to okazuje się, że jakaś tam wiedza ogólna czy przygotowanie przed wyjazdem są tylko namiastką tego, co nas czeka.
Nowy Orlean zdecydowanie wskoczył na moją osobistą czołówkę takich niespodzianek.

 

Ameryka-USA-Nowy Orlean- New Orleans- Big Easy- Luizjana- Louisiana

 

Już od wylądowania na lotnisku Louisa Armstronga, wkroczyłam w inny świat.
Sam port jest bardzo „old school’owy”. Można odnieść wrażenie, że wnętrza, wyposażenie, meble nie były zmieniane od lat sześćdziesiątych. Przy innych, nowoczesnych amerykańskich lotniskach, ten retro klimat jest bardzo zaskakujący.

Z lotniska, jak ostatnio w większości przypadków, zamówiliśmy Uber’a. Chwilę nam natomiast zajęło zrozumienie kierowcy, który mówił z typowo południowo- luizjańskim akcentem.

Temat dialektów i odmian językowych w Nowym Orleanie jest, swoją drogą, bardzo ciekawy. Napisałabym o tym małą rozprawkę, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdego może to interesować. Za to alternatywnie można pooglądać sobie zdjęcia.

 

[envira-gallery id=”4545″]

 

A tak w skrócie. Bogata i burzliwa historia Luizjany i Nowego Orleanu miała też wpływ na język. Można tu spotkać Cajun English (z wpływami francuskiego), kreolski luizjański (z wpływami mieszanymi pochodzącymi od europejskich kolonistów), południowy czyli Southern American English, czy New Orleans English określany też jako dialekt „Yat”.

Ten ostatni pochodzi od lokalnego pozdrowienia „Where y’at?” czy „Where are you at (i.e. in life)?”, oznaczającego „How are you?” (moje ulubione polskie tłumaczenie, typowe dla podręczników dla obcokrajowców czyli „Jak się masz?”).
Ciekawostka, że New Orleans English jest często zestawiany z dialektem nowojorskim, czy brooklyńskim.
Te wszystkie odmiany mają jedną cechę wspólną. W wymowie, wyrazy są zbijane, łączone, głoski połykane i niewymawiane końcówki. A akcent przenoszony na pierwszą sylabę. No dobra, dobra, to tyle z lingwistyki stosowanej.
Super jest ta para na zdjęciu, prawda?

 

 

Wracając do naszego kierowcy Ubera. Przez 30 minut podróży z lotniska poznaliśmy bardzo ciekawą i osobliwą historię.

Okazało się, że jest on także autorem książki. I to takiej, która jest sprzedawana między innymi na Amazon’ie.
Początkowo pomyślałam, że może podobnie jak w LA, gdzie każdy jest aktorem czy producentem, to w NOLA wszyscy są pisarzami. I muzykami jazzowymi. Z tym ostatnim, to akurat niewiele się myliłam.

Tematyka książki wydała się osobliwa, jak całe nasze wtedy jeszcze krótkie obcowanie z miastem. Opowiada historię mężczyzny, który jako dziecko wypił substancję żrącą i został uratowany dzięki rewolucyjnej na tamte czasy (lata 60-te dwudziestego wieku) interwencji chirurgicznej. Był to też pierwszy przeszczep gardła u dziecka, które  miało język przecięty na pół oraz szereg rekonstrukcji żołądka, jelit i układu pokarmowego.
Tym cudownie uratowanym dzieckiem był nasz kierowca.
Opowiedział nam o swoim życiu, perypetiach życiowo- zdrowotnych, o tym, jak musi spać na siedząco i cale życie funkcjonować praktycznie bez żołądka.
Jeżeli chcielibyście zapoznać się z książką, to tytuł brzmi „The Creator- Cured Child”, autor Thomas H Leggett Jr. Nie jest to polecenie sponsorowane, sama nawet nie miałam jeszcze w ręku tej pozycji.

 

 

Mój syn lat 9 po przylocie do Nowego Orleanu był nie w sosie. Przede wszystkim dlatego, że ogólnie nie lubi momentu wyjazdu i pożegnania. A każdy przyjazd gdzieś jest w naturalny sposób wyjazdem skądś.
Tym razem było podobnie. Do NOLA przylecieliśmy z Miami, w którym spędziliśmy bardzo wakacyjnie kilka dni. Było słońce, plaża, ciepła woda i wszystko to, czego przez najbliższe kilka miesięcy nie doświadczymy w kraju. A zresztą, co tu porównywać.

Już na tym retro lotnisku, potem jeszcze podczas jazdy i wysłuchaniu historii cudownego dziecka, przy głośnym akompaniamencie muzyki poważnej, miał niewyraźną minę. Ale największy szok przeżył, gdy okazało się, że kierowca wysadził nas kilkanaście metrów od hotelu, w samym sercu klubowego życia miasta. Była to sobota wieczór na Frenchmen Street. Cała ulica była głośna od dochodzącej z kilkunastu klubów muzyki na żywo, pełna bardzo różnych ludzi na zewnątrz, na balkonach, z drinkami etc.
Nasz hotel leżał w samym sercu tego wszystkiego.

 

[envira-gallery id=”4533″]

 

Rezerwując nocleg teoretycznie wiedziałam, że jest w Dzielnicy Francuskiej (French Quarter) , blisko wszystkiego, na czym nam najbardziej zależało. Czyli ogólnie mówiąc- poczuć atmosferę miasta.
I jak zawsze przeczytałam sporo opinii, porównałam stosunek jakości do ceny. Wiedziałam, że „będą grali na żywo do 4 rano, a od 4 będzie jeździć śmieciarka”.
No tak, ale czytać to jedno. Zresztą, wiadomo, co ludzie w necie i opiniach hotelowych wypisują. Moje ulubione to przykładowo wady w postaci braku kanałów telewizji narodowych czy zbyt ubogi program animacyjny.

W tym przypadku, na „program animacyjny” nie było co narzekać. A opinia o muzyce na żywo potwierdziła się w pełni.
Właściwie, to nie musieliśmy wychodzić z pokoju, żeby być na koncercie o każdej porze. W Nowym Orleanie muzyka na żywo nie cichnie chyba nigdy. Gdy jedni idą spać, to zaczynają kolejni. W klubach, barach, na ulicy, placach.
Drzwi do barów są otwarte, można zajrzeć, wejść tylko na chwilę czy zrobić sobie rajd po koncertach.

 

 

Prawdziwy raj dla fanów jazzu i jego wszelakich odmian, bluesa, rhythm & bluesa, muzyki ulicznej na najwyższym światowym poziomie. Nowy Orlean zobowiązuje.

 

[envira-gallery id=”4537″]

 

Że NOLA muzyką stoi, wie pewnie każdy. Ale, że aż tak, to może wielu zaskoczyć. Tak jak mnie. I mojego męża. I mojego syna.
Młody, który był początkowo sceptycznie nastawiony do tego miasta, a po wieczornym przyjeździe i pierwszych wrażeniach miał oczy jak kot ze Shreka , zafascynował się tym miejscem na swój dziecięcy sposób. I naturalnie nie chciał z niego wyjeżdżać.
Ujęli go głównie uliczni muzycy i artyści, architektura przypominająca wizytę w Universal Studios („Przeminęło z wiatrem” jeszcze nie oglądał) i uliczne dekoracje. Nie wiem, czy przez okrągły rok, wygląda to podobnie, ale w karnawale było na co popatrzeć.

 

[envira-gallery id=”4540″]

New Orleans Mardi Gras znane jest na całym świecie prawie tak dobrze jak karnawał w Rio. Główna parada przypada na koniec karnawału, ale kilka tygodni przed miasto udekorowane jest charakterystycznymi złoto- zielono- fioletowymi dekoracjami.

I świętuje. Mieszkańcy oraz przyjezdni noszą karnawałowe korale, paciorki, koszulki, nakrycia głowy. Każdy dzień to uliczne święto, wieczorna zabawa i pełen luz. Bo w końcu z tego słynie „Big Easy”.

 

 

Szukając etymologii tej nazwy, natknęłam się na kilka możliwych wyjaśnień.

Według niektórych źródeł, określenie pochodzi z 20. wieku od muzyków jazzowych i dotyczyło łatwości znalezienia pracy. Według innych, chodziło o dostępność alkoholu w czasach prohibicji.
Do rozpowszechnienia nazwy przyczyniła się w znacznym stopniu kolumnistka z nowo orleandzkiej gazety „The Times-Picayune” Betty Guillaud. W latach 70-tych po raz pierwszy porównała ona życie w Nowym Jorku czyli „Big Apple” do życia w Nowym Orleanie „Big Easy”.
Niezależnie od pochodzenia, myślę sobie, że lepszej nazwy dla tego wciągająco- osobliwego miasta nie można było wymyślić.

 


 

Wróćcie niedługo po kolejne wpisy z tego niesamowitego miasta. Odpowiem na kilka pytań, które sobie sama zadawałam przed wyjazdem.
A jak chcecie zadać swoje, to śmiało piszcie.

Kolejny raz odkryłam Amerykę

Zimą. I z drugiej strony. Tym razem, południowo- wschodniej. Mam tyle wrażeń i przemyśleń, że jestem ciągle oszołomiona. Do tego cierpię na depresję po- powrotną połączoną z jet lagiem.
Jakoś dziwnym trafem nigdy nie odczuwam zmiany czasu, gdy lecę „tam”. Przestawiam się w sekundę i funkcjonuję, jak gdyby nigdy nic. Niesamowite, prawda?

Nasza podróż była tak intensywna, że mimo iż trwała 15 dni, wrażeń wystarczyłoby na dobre dwa miesiące.
To tak trochę nie w naszym stylu. Wolimy ekstremalne „slow travel”. Czy coś w duchu „chill travel”. Nie spinamy się za mocno. I nie staramy zobaczyć wszystkiego, jakby miał to być nasz ostatni raz. Ten etap mamy już za sobą.
Tym razem było trochę inaczej. To za sprawą nowych doznań i miejsc.

Krótka statystyka.
W ciągu dwóch tygodni, zaliczyliśmy osiem startów samolotu. I lądowań (na szczęście!). Spędziliśmy wiele godzin na 6 różnych lotniskach. Pięć dni pływaliśmy po Oceanie Atlantyckim i Karaibach, pierwszy raz w życiu na wycieczkowcu należącym do dziesiątki największych na świecie. A także jednym z najbardziej spektakularnych. Do teraz jestem pod ogromnym wrażeniem. Szok i niedowierzanie mi jeszcze nie minęło.

Karaiby, Castaway Cay, statek Disney Dream

 

Ponadto, odwiedziliśmy Miami, ulubioną South Beach, środkową Florydę, Orlando, przylądek Canaveral.

 

USA, South Beach, Ocean Drive, Carlyle Hotel, Robin Williams

 

I miasto, które na pewno było jednym z tych najbardziej zaskakujących- Nowy Orlean w Luizjanie. Ulala, tam to dosłownie życie płynie swoim rytmem. Non stop.
A to wszystko zaplanowałam na 2 tygodnie przed wyjazdem. O ja, jak ja lubie takie akcje!

 

USA, Luizjana, Nowy Orlean, Bourbon Street
Ten wpis to jest właściwie zapowiedź. Kolejnych kilku szczegółowych, skupiających się na naszych przeżyciach i przygodach z tych niesamowitych miejsc.

Przez tę moją depresję, mimo ambitnego planu, nie dałam rady zacząć pełną parą. To na pewno wina tego smogu. Zamulił mi świeżo oczyszczone drogi oddechowe i przewody myślowe.
W modnej ostatnio aplikacji „smogowej”, której nie mogłam nie zainstalować, ciągle odkrywam ciekawe informacje. Mając Poznań na liście obok kilku innych interesujących mnie światowych miast, doznaję codziennego szoku. Jest źle, a nawet jeszcze gorzej. Jest najgorzej w mojej sprofilowanej statystyce. Dla porównania, w odwiedzonych przeze mnie amerykańskich miastach wszędzie pojawiał sie komunikat „fresh air”. Przez ostatnie kilka miesięcy (!) świeże powietrze jest towarem lokalnie niedostępnym.
I jak tu żyć?

Karaiby, Castaway Cay, statek Disney Dream
Wróćcie tutaj już wkrótce. Będzie bardziej regularnie niż ostatnio. Dostałam za dużo gróźb i próśb od mojej skromnej grupy czytelników, którzy chcą się na mnie wypiąć, jak nie będę częściej pisać. A do tego dopuścic nie mogę, o nie. Są dla mnie zbyt cenni i wartościowi.

Opowiem Wam o tym, dlaczego zima w Miami jest czadowa, jak to mawia mój syn. Czemu Nowy Orlean trzeba zobaczyć przed śmiercią. I to pewnie nie jeden raz.
Poznacie moją relację z wycieczkowca Disney’a na Bahamy. I skąd ja nagle uznałam, że takie rejsy są nie tylko dla dzieci czy emerytów. A że to jedna z fajniejszych przygód, które ostatnio przeżyłam.

No i wiecie, jak to u mnie bywa, dojdę do jednego zasadniczego wniosku.
Na Florydzie, Karaibach i w Luizjanie. Bez smogu, ze słońcem i pozytywnymi, uśmiechniętymi ludźmi. Zima jest fajna.

Zapiekanka frittata z batatami, fioletowymi ziemniakami, łososiem i jarmużem

Ten dzisiejszy przepis nie jest ani typową frittatą, ani zapiekanką czy też hiszpańską tortillą. Jest właściwie wszystkim po trochu.
W klasycznych frittatach przeszkadza mi zbyt „jajeczny” smak. A jak mam właśnie ochotę na jajka, to wolę robić omlety.
Jestem za to fanką różnego rodzaju zapiekanek, tart, quiche i tym podobnych. W codziennej kuchni może nie przygotowuję ich zbyt wiele. Częściej w weekendy czy kolacje ze znajomymi.
Tak sobie jednak pomyślałam, że właściwie muszę zmienić to nastawienie. Szczególnie wtedy, gdy nie mam pomysłu na codzienny posiłek, a w lodówce z reguły trzymam wszystkie składniki, idealnie nadające się do wszelkich odmian takich potraw. Tym bardziej, że muszę je wykorzystać przed zbliżającym się wyjazdem. Bo naprawdę strasznie nie lubię marnowania jedzenia i staram się tego unikać.

Od dłuższego też czasu jestem miłośniczką batatów oraz filetowych/ purpurowych ziemniaków. Z tymi ostatnimi zetknęłam się pierwszy raz kilka lat temu w Stanach. Ale i u nas, są one już coraz częściej do dostania. Ku moje wielkiej radości.
Fioletowe ziemniaki oprócz właściwości takich jak bataty (przede wszystkim przeciwutleniające i przeciwzapalne) są jeszcze bardziej wartościowe. Dzięki antocyjanom czyli barwnikom odpowiedzialnym za fioletowo-purpurowy kolor zmniejszają ryzyko zachorowania na różnego rodzaju nowotwory. Dodatkowo zapobiegają tworzeniu się zakrzepów krwi, a także wspomagają leczenie chorób serca. Polecane są także w walce z nadwagą i nadciśnieniem.

Do przepisu dodałam też bardzo dużo natki pietruszki. Kupiłam spory pojemnik eko odmiany i właściwie cały skroiłam. Przyda nam się w rodzinie pietruszkowe wzmocnienie w obliczu wirusów i choróbsk różnej maści wokół.

Łosoś nadał potrawie bardziej wyrazisty smak. Ale i bez ryby, też by sie bardzo obroniła. Alternatywnie, dobrze komponowałyby się tutaj również kapary.

Jedynie nie jestem zadowolona ze zdjęć. Fotografia kulinarna nie jest moją mocną stroną. A juz szczególnie przy potrawach typu „misz-masz” czy „breja”, jak kto woli.
Musicie uwierzyć mi na słowo, że zapiekanka wyszła pysznie. A jak komuś wyjdą lepsze zdjęcia, to ślijcie koniecznie.

 

Zapiekanka frittata z batatami, fioletowymi ziemniakami, jarmużem i łososiem.

 

Zapiekanka frittata z batatami, fioletowymi ziemniakami, jarmużem i łososiem.

 

składniki (na formę ok. 20 cm x 30 cm):

  • 2 duże bataty
  • 4 fioletowe ziemniaki (można zmienić proporcje batatów z fioletowymi)
  • 5 natek pietruszki (około, ponieważ użyłam całego pojemnika 50 gr)
  • 7 garści jarmużu
  • 7 jajek
  • 100 gr sera szopskiego (owczo-koziego) lub fety
  • 100 gr bio łososia wędzonego (może być również świeży)
  • rozmaryn (świeży lub suszony)
  • gałka muszkatołowa
  • sół, pieprz
  • olej kokosowy / oliwa z oliwek

przygotowanie:

Bataty i fioletowe ziemniaki czyszczę i kroję na kostki (nie obieram).
Układam na blaszce wyłożonej papierem i posmarowanej olejem kokosowym. Posypuję solą, pieprzem i rozmarynem. Piękę w piekarniku ok. 25 minut w 190 st.

W międzyczasie duszę jarmuż na patelni ok 4 minuty (na oleju kokosowym, lekko podlewam wodą, ok. 2-3 łyżki).

Do miski wbijam jajka, roztrzepuję widelcem, dodaję trochę soli i pieprzu oraz gałkę muszkatołową.

Natkę pietruszki siekam. Ser szopski/ fetę rozkruszam. Łososia kroję na małe kawałki (ok. 1cm x 1 cm).

Natkę, ser i łososia dodaję do jajek i wszystko mieszam.

Na lekko wysmarowaną oliwą czy olejem kokosowym formę do tart (lub głęboką patelnię do piekarnika) przekładam upieczone ziemniaki i dodaję podduszony jarmuż. Delikatnie mieszam warstwy.

Polewam jajkami z dodatkami i również delikatnie jeszcze mieszam.

Piekę w nagrzanym piekarniku około 25 minut w 185 stopniach.


Lubicie takie przepisy? Co tam mieszacie alternatywnie? 🙂

Q&A w wydaniu LA czyli Liebster Award po mojemu

LA tym razem nie oznacza Los Angeles. Ale nie powiem, żeby nie był to jeden z powodów, dla których temat mi się spodobał. Dobre skojarzenia to kluczowa rzecz, nieprawdaż?

Chodzi o taką formę blogowej łańcuszko- zabawy. W pozytywnej atmosferze.

Liebster Blog Award to już ponad pięcioletni projekt, który ma za zadanie wzajemną promocję niewielkich (jeszcze) i ciekawych blogów. W ramach zabawy, nominowany blog/ bloger odpowiada na zadane mu pytania oraz typuje kolejne (według zasad) 11 blogów, które są mu bliskie. Przygotowuje dla nich swoją listę 11 pytań.

Moje wyróżnienie zawdzięczam Anecie z bardzo wartościowego Zen Bloga. Autorka to zawodowa fotografka, freelancerka i ogólnie bardzo pozytywna osoba. Na blogu porusza dodatkowo tematy związane z samorozwojem, kreatywnością i życiem w stylu slow/ zen. Szczerze i bez nuty pompatyczności czy odtwórczych myśli, których nie brakuje w podobnej tematyce.

Z przyjemnością odpowiem na bardzo ciekawe pytania Anety. A zmieniając zasady po mojemu, polecę te miejsca, które rzeczywiście odwiedzam oraz cenię, zadając im jedno pytanie. Ale o tym później.

 

Oto „liebste” pytania, które otrzymałam:

1. Przeczytanie jakiej książki (lub książek) zmieniło Twoje postrzeganie świata?

„50 twarzy Greya”. I jego milion kolejnych części.

Haha, tak sama się tutaj ubawiłam.
A na serio, to „Wichrowe Wzgórza” przeczytane w wieku nastoletnim. Może nie tyle zmieniły moje postrzeganie świata, co bardzo zapadły mi w pamięć. I pobudziły wyobraźnię.
Zbiegło się to w czasie z wyjazdem do Wielkiej Brytanii, właśnie do hrabstwa Yorkshire. Widok wrzosowisk mam przed oczami do dzisiaj.

Burzliwe historie bohaterów, w tym główna miłosna, ich skomplikowane osobowości, Heathcliff (i genialna rola Ralpha Fiennes’a w ekranizacji z 1992 r.), wyjątkowy i mroczny nastrój sprawiły, że do teraz jest to jedna z moich ulubionych powieści. I wracam do niej co jakiś czas.
Nawet rzuciłam się na oryginalną wersję staro- angielską. Ale skapitulowałam po kilkunastu stronach.

2. Wyobraź sobie, że na podstawie Twojej postaci stworzony będzie komiksowy superbohater. Jak powinien wyglądać, zachowywać się i jakie supermoce posiadać, by najlepiej oddać Twój charakter, osobowość i styl życia?

Super Cosmic Flower powinna móc przenosić się w czaso- przestrzeni. Oraz posiadać umiejętność bycia jednocześnie w dwóch miejscach. Tego mi naprawdę często brakuje.
A od „Iron Man’a” mogłabym otrzymać w spadku ten dom na klifie. Pasuje mi pod każdym względem, położenia, design’u i wielkości.

3. Gdyby okazało się, że od tej pory doba będzie mieć tylko 23 godziny, z jakiej działalności byś zrezygnowała?

Z bezsensownego scrollowania facebook’a.

4. Gdyby okazało się, że od tej pory doba będzie mieć aż 25 godzin, na co przeznaczyłabyś dodatkowy czas?

Na rodzinne dyskusje.

5. Jakie zdjęcie (na którym jesteś, lub które zrobiłaś) jest dla Ciebie najważniejsze pod względem sentymentalnym i jaka towarzyszy mu historia?

Trudne pytanie, ponieważ jest ich sporo. W domu mam ściankę z takimi zdjęciami.

Jeśli jedno, to wybieram to, kiedy tuż po wschodzie słońca, wyszliśmy na plażę w Santa Monica. To był nasz pierwszy wyjazd, spełnienie wieloletnich marzeń, surrealistyczna historia, która doprowadziła do tych okoliczności.
I właściwie jedyny wschód słońca na plaży w ostatnich czasach. Dzięki zmianie czasu 🙂 .

USA, plaża w Santa Monica


6. Gdybyś mogła całą ludzkość nauczyć jednej rzeczy, co by nią było?

Dystans do siebie i świata. Nieskupianie się na pozorach, a koncentracja na wartościach, miłości, bliskości i szczerości.

7. Jaki jest Twój najskuteczniejszy sposób na walkę ze stresem?

Sen, najbliżsi, patrzenie na syna i przypominanie sobie, co jest w życiu naprawdę ważne.

8. Gdybyś przez najbliższy rok miała poświęcać na dowolną czynność cały czas, który dziś przeznaczasz na pracę, bez troski o finanse, czym byś się zajęła?

Podróżowanie po świecie. I mieszkanie poza krajem. W tym, przejechanie Stanów wzdłuż i wszerz. Chociaż wiem, że połowa z takiej podróży jest dość monotonna. Ale lubię potwierdzać na własnej skórze szerzone teorie. Pewnie nawet skusiłabym się na marzenie mojego syna, czyli camper. Czasami trzeba się poświęcić. Trudno.

9. Jakie było Twoje najtrudniejsze doświadczenie zawodowe i czego Cię nauczyło?

Toksyczni i zawistni ludzie. Ciągle się uczę, że nie można lekceważyć symptomów i jak coś mi już na początku podpada, to się odcinam. Całkowicie i od razu. W takich sytuacjach nie ma półśrodków. Bo to jest tylko równia pochyła i oszukiwanie samego siebie.

10. Temat, który ostatnio najbardziej Cię ekscytuje i pochłania, to…

Tak bardzo ostatnio, czyli od zeszłego tygodnia, to robienie planu na najbliższy wyjazd. Nic mnie tak nie nakręca, jak znalezienie fajnego połączenia lotniczego czy super noclegu w przystępnej cenie.
Nie jest to chyba do końca normalne. Podnosi mi się wtedy moje wyjątkowo niskie ciśnienie i czuję się świetnie.
A z rzeczy bardziej ogólnych, to blogowanie jest ciągle nowym i pochłaniającym tematem. Mówiłam już o tym, że nie spodziewałam się, ile to czasu może zajmować 😉 ?

11. Kiedy czujesz się naprawdę spokojna i szczęśliwa?

W najbliższym gronie. Kiedy wszyscy są zdrowi, nie ma jakiś mniejszych czy większych dramatów różnej natury, nie trzeba przejmować się mało znaczącymi sprawami. Kiedy można żyć według własnych zasad, być wolnym i mieć święty spokój. O to ostatnie, właściwie przede wszystkim.

Jeśli czujecie niedosyt pytań i odpowiedzi, to zajrzyjcie tutaj . Miałam ostatnio okazję poopowiadać o podróżowaniu i stylu życia u Mikołaja, na świetnym podróżniczym blogu Życie w podróży .

Tak jak wcześniej wspomniałam, chciałabym zachęcić wymienionych blogerów do odpowiedzenia na takie pytanie:

 

„Od czego nigdy nie należy robić sobie wakacji?”

 

Ich autorom zostawiam absolutnie wolną rękę. Tworzenia oddzielnego posta, odpowiedzi w komentarzu czy ogólnie nic nierobienia w tym temacie. Każda decyzja jest dobra.
Jesteśmy przecież wolnymi ludźmi 🙂

Oto blogi i ich autorzy (w dowolnej kolejności):

– Ilona z bloga Chillife – bardzo lubię ten rodzaj humoru, podejścia do świata i dystansu. Ilona jest bardzo pracowitą blogerką, podziwiam.

– Mikołaj z bloga Życie w podróży– wspomniany wcześniej, pasjonat wyjazdów i różnych ciekawych sposobów na podróże.

– Aneta z bloga Zen Blog– wiem, wiem, że nie nominuje się nominującego, ale skoro i tak łamię zasady, to i tę również. Cenię Anety podejście do wielu spraw, stąd moje zainteresowanie odpowiedzią.

– Agnieszka z bloga Siouxie and The City – świetny blog głównie kosmetyczny, ale autorka to osoba wszechstronna. Dogadujemy się w temacie podróży i pewnie wielu innych rzeczy także.

– „Krystyna” z bloga Blogierka– dziewczyna ostra jak Pamela Anderson w „Żylecie”, mówiąca, co myśli prawdopodobnie w każdej sytuacji. Wiem, że prześmiewa tego typu akcje, ale coż, pożyjemy, zobaczymy 😉

– Marta z bloga Veganama – trafiłam tutaj całkiem niedawno, a to blog ze sporym zasięgiem. Marta to veganka, mama, biegaczka, fotografka, miłośniczka Skandynawii mieszkająca w Szwecji. Tworzy bardzo klimatyczne miejsce, do którego z przyjemnością zaglądam.

Wpadnijcie na te blogi. U każdego z autorów można znaleźć dużo mądrych, szczerych i inspirujących treści.

Zachęcam też do przemyśleń na zadane mi tematy oraz odpowiedzi na pytanie, które stawiam.
I z którym się sama często borykam.
Od czego właściwie nie należy sobie robić wakacji?
Zapisz

OOTD dresowe spodnie w codziennym wydaniu

Zima mnie jednak zaskoczyła. Myślałam, że amerykańscy naukowcy coś wykombinują i zaraz będzie wiosna. A tu nic z tego. W Poznaniu, spadł nawet śnieg w styczniu. Dziwne.
Zimowa aura daje niewiele możliwości pokazania się bez opatulenia, w świetle dziennym na zewnątrz. Spróbowałam i szybko uciekałam po czapkę, rękawiczki i ciepłą parkę.

Ale moje poświęcenie muszę jednak pokazać. Tym bardziej, że zawsze może być gorzej, zimniej i ciemniej. Taka dawka pozytywnego myślenia na początek.

Moim najnowszym odkryciem jest premierowa, minimalistyczna linia XBYO w kolekcji Adidas Originals. Projektowana przez japońską projektantkę wzorów Satomi Nakamurę ma łączyć przeszłość z przyszłością i wyróżniać się spokojem, prostotą i świetnej jakości materiałami. Charakterystycznym motywem linii jest krzyż z 1959 roku, w wydaniu odblaskowym.

Z kolekcji wybrałam dresowe spodnie, uszyte z grubego i wyprodukowanego w Japonii materiału frotté Yamayo. Mają lekko obniżony krok i długość przed kostkę.
Postanowiłam przełamać typowo sportowy „look” i zestawiłam je z botkami na średnim obcasie oraz marynarką. I pobiegłam na spotkanie. Żeby zachować sportowego ducha.

PS. Zdjęcia odblaskowego „X” poniżej tylnej kieszeni nie wyszły. Chętnych odsyłam do sklepu producenta, gdzie można go zobaczyć w pełnej krasie.

Ode mnie- tylko takie,

XOXO

 

PS. Właśnie zauważyłam, że na brzuchu mam kaloryfer. Ze zrolowanego golfa, ale też się liczy, prawda 😉 ?

 

 

Strój dnia, XBYO Adidas Originals spodnie w codziennej stylizacji

 

[envira-gallery id=”4279″]

 

Spodnie XBYO Adidas Originals, buty United Nude, marynarka Massimo Dutti, płaszcz Zara, torebka Coach

 

 

 

 

Kalejdoskop miesiąca- grudzień 2016 (online’owy detoks, zimowy Nowy Jork i priorytety)

Ach, ten grudzień. Zawsze szczególnie lubiłam ten miesiąc. Mimo, że to już zima, a ja zimy z roku na rok coraz bardziej nie znoszę, to grudzień jest wyjątkiem. Wyżyję się za to na lutym i marcu. Bo styczeń, jeszcze jakoś tak z rozpędu przeleci.

Ten grudzień był dla mnie wyjątkowy. Dlaczego, pisałam tutaj . Ale jeszcze sobie trochę popiszę. Tak w krótkiej retrospekcji.

Najważniejsza wiadomość jest taka, że jak na razie nie przybyło mi więcej zmarszczek.
A to już dwudziesty któryś dzień po tym, jak skończyłam 40 lat. Ołnoł. I ciągle, jak patrzę na tę liczbę, to oczom nie wierzę. To jest jakiś błąd w matriksie, czy innych kosmicznych obliczeniach. Ledwo miałam 16, potem 24 i 31. Tak mnie wzięli z zaskoczenia.

Powinnam napisać oddzielny post o tym, jak to jest mieć tyle lat. Ale tego nie zrobię. Od czasu powstania tekstu o wieku 39,5 tutaj, niewiele się zmieniło. No może jedynie to, że z dnia na dzień mam większy dystans do wielu spraw i mniej się spinam. Prywatnie, zawodowo i wielowymiarowo.

# aktywność/ detoks offline

W grudniu pozwoliłam sobie na blogowo- online’owy detoks. Przypomniało mi to, jak jest fajnie ciągle nie patrzeć w jakiś ekran i czytać często niewiele wnoszące do mojego życia informacje.

Pamiętam, jak dokładnie rok temu podczas pobytu w Chinach byłam zupełnie odcięta od social mediów. I w dużym stopniu internetu w ogóle. Trochę mnie to czasami przerażało i czułam się jak na odwyku, ze wszystkimi symptomami odstawienia. Ale po czasie byłam zachwycona. Taki spokój, wędrujące myśli, patrzenie na ludzi i otoczenie.
Chociaż akurat w Chinach, to ja patrzyłam na ludzi, a oni w ekrany. Skala tego zjawiska była dla mnie bardzo zaskakująca. Nawet podczas wspólnych posiłków, rozmów etc. następowały zawieszenia, kiedy dosłownie wszyscy pochylali się w ciszy nad swoimi smartfonami. Szczególnie młodzi Chińczycy nie wyjmujący telefonu z ręki. Przez większość dnia. Tak to zapamiętałam.

A dzisiaj, w  wielu sytuacjach biję się w piersi i przyznaję, że sama nie jestem dużo lepsza. Szczególnie, odkąd zaczęłam pisać bloga, mam tendencje do ciągłego śledzenia mediów społecznościowych. W większości sytuacji, zupełnie bez większego sensu.

Ale właśnie w grudniu, udało mi się oderwać. Mały krok w internetowym uzależnieniu, a spory dla mojego zdrowia psychicznego.
I jak to w życiu bywa, świat się nie zawalił, wszyscy mają się dobrze i przedstawienie trwa dalej. Statystyki blogowe o dziwo nawet jakoś specjalnie nie poleciały w dół. A ja wracam nawet trochę stęskniona. To chyba dobry znak.

USA, Nowy Jork, Dolny Manhattan

# ciekawostka/ Zimowy Nowy Jork

O mojej podróży do Nowego Jorku wspominałam sto pięćdziesiąt razy. Nawet podczas detoksu.
Wrzucałam trochę relacji na Instagramie , a w dwóch postach opisałam zimowy Nowy Jork tu i tu.
Dlatego nie będę się za dużo powtarzać. Sama wiem, jak to może wkurzać, gdy ktoś ciągle pokazuje coś z podróży. A tu człowiek siedzi i ruszyć się nigdzie nie może. Tak też miewam, niestety.

Ostatnia myśl. Gdyby Nowy Jork był w Kalifornii, to bym się tam przeniosła.
Na stałe. Bo wtedy, dosłownie wszystko, czego mi w życiu potrzeba, byłoby na wyciągnięcie ręki.
I nóg. Na plaży.

 

USA, Nowy Jork, Times Square

 

# przedmiot/ „Paperwhite 3 Kindle”

Gwiazdkowy prezent, dziękuję św. Mikołaju! (i nie jakiemuś tam wymyślonemu w Poznaniu  „Gwiazdorowi”). Choć długo uważałam, że nie ma sensu się rozdrabniać. I wystarczy tablet, żeby czytać e-book’i. Tak teraz wycofuję się z tej deklaracji.
Jestem zachwycona moim nowym, malutkim  „Kindlem”. Jest tak poręczny, że mieści się nawet w nie za dużych damskich torebkach.

 

[envira-gallery id=”4218″]

 

Nowością jest najwyższa na rynku rozdzielczość i wyrazistość obrazu 300 ppi. Czyta się fantastycznie. Już się nie mogę doczekać, kiedy wypróbuję go w pełnym słońcu na jakiejś plaży. Ciekawe, jakiej?

# serial/ „The Affair” 3 sezon

Offline nie znaczy bez seriali, prawda?
Kolejnego, trzeciego sezonu „The Affair” (tutaj o nim pisałam) nie mogłam przegapić. Niestety, nie został udostępniony od razu cały pakiet. Tak być nie powinno, bo to nieludzkie!

Trzeci sezon powoli się rozkręca. Na razie nie wciągnął mnie jakoś specjalnie. Oglądam go najczęściej, multi-taskując. Na przykład podczas segregowania prania czy gotowania. I wtedy sprawdza się idealnie. Ale dam mu jeszcze szansę, nie będę taka. Losy bohaterów trochę się pogmatwały i w gruncie rzeczy, ciekawi mnie, jak to dalej się rozwinie.

# nastrój

Grudzień to dla mnie też miesiąc spotkań. W realu i z dawno nie widzianymi osobami. Rodziną w większym składzie, przyjaciółmi i znajomymi.
Im jestem starsza, tym bardziej cenię te chwile. Nieraz przeszło mi przez głowę, żeby w tym czasie gdzieś dalej i bardziej egzotycznie wyjeżdżać.
Ale zawsze dochodzę do tego samego wniosku. Że to nie jest dobry moment na podróże i rozłąkę.
Mój, wiecznie ciągany po świecie, syn też powinien czuć, że najważniejsze są relacje i prawdziwi ludzie. Bliscy to nie tylko whatssapp, skype, blogi i youtube’y.

A świat poczeka. Do lutego.

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Nowy Jork w zimie i przed świętami- wskazówki, obserwacje oraz mniej lub bardziej praktyczne porady

Pisałam wcześniej o mojej ulubionej „dziesiątce” zimowych aktywności w Nowy Jorku tutaj. Teraz będzie bardziej praktycznie. No trudno.
Kilka obserwacji i wskazówek, które mogą mieć znaczenie przy organizacji pobytu w NYC w zimie i okresie około- świątecznym. I oddawaniu się nowojorskim przyjemnościom i atrakcjom.

Pogoda

Brrr. Wiedziałam, że w grudniu w Nowym Jorku może być zimno. I śnieżnie, wietrznie oraz nieprzyjemnie. Podczas mojego pobytu, wszystkie te zjawiska miały miejsce ze zdwojoną siłą.
Zimno było tak przenikliwe, że po kilku minutach na zewnątrz odczuwalne było w każdej części ciała. Czułam się jak podczas wypadów narciarskich w szczycie sezonu, w najwyższych partiach gór. Mimo, że temperatura dochodziła do minus 8 st. C, to odczuwalne było ok. 10 stopni mniej.
Jest to spowodowane swoistych mikroklimatem miasta, dużą wilgotnością i prądami morskimi. Pogoda potrafi się też szybko szybko zmienić. Jednego dnia był wysoki mróz i śnieg, a w kolejnym 8 st. powyżej zera.

 

USA, Nowy Jork, 42 street

 

Pisanie o pogodzie jest dość banalne. Szczególnie, w obliczu wszystkich atrakcji Nowego Jorku. Ale o tyle może być przydatne, że warto mieć to na uwadze planując pobyt na zewnątrz. Przenikliwe zimno może odstraszyć od niektórych atrakcji osoby mniej odporne.

Moja garderoba podczas całodziennego wypadu po mieście była bardzo mało trendy i sexy. Za to bardzo cool, dosłownie. Czułam się jak teletubiś, mając na sobie po kilka warstw wszystkiego. W większości sytuacji, nie było mowy o chodzeniu bez czapki. I sesji zdjęciowej z rozwianym włosem oraz rozpiętą kurtką czy bez. Takiej jak z reklam DKNY i podobnych. Za to bardzo się przydała zabrana bielizna narciarska.

 

USA, Nowy Jork, SoHo

 

Patrząc na nowojorskie ulice, można mieć mylne wrażenie łagodnej zimy. Całkiem często widać osoby ubrane bardziej jesiennie czy wręcz letnio. Kilkukrotnie spotkałam kogoś w krótkich spodenkach, klapkach i z gołymi łydkami. Jest to specyfika takich miast (Londyn chyba króluje w zestawieniu) i nieodkrytej przeze mnie dziwnej odporności na warunki atmosferyczne. Zazdroszczę im bardzo. Moje warmińsko- mazurskie korzenie nijak się mają do bycia morsem.

Dzień a noc

Podczas zimowego wypadu dzień jest krótszy niż wiosną oraz latem. Wyobraźcie sobie. Mniej więcej przed 17:00 robi się już ciemno. I to ma akurat o tej porze roku wiele zalet. Jedną z nich jest niewątpliwie podziwiane dekoracji świątecznych już po zmroku. Wrażenia są nieporównywalne.
Choinka przy Rockefeller Center za dnia jest tak niereprezentacyjna, że przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, czy to jest właściwe drzewko. Dopiero nocą robi wrażenie. Podobnie z dekoracjami przy Piątej Alei czy spektaklem audio- wizualnym na domu handlowym Sachs Fifth Avenue.

 

[envira-gallery id=”4166″]
Lodowiska w Central Parku, Bryant Parku czy przy Rockefeller też nocą nabierają innego wymiaru. A nocny widok na wieżowce Manhattanu z Central Parku wart jest nawet odmrożenia sobie wielu części ciała.

 

USA, Nowy Jork, Central Park

 

Komunikacja Uber, UberPool, Lyft, rowery miejskie

Jak w wielkich metropoliach bywa, często najlepszym i najszybszym środkiem transportu są własne nogi. Na Manhattanie jest podobnie. Tylko, że zimą, Pani kierowniczko, jest zimno. I to może trochę pokrzyżować plany.
Zawsze dobrą alternatywą jest metro z darmową Wi-Fi. Albo przejazdy Uber’em czy podobnie działającym Lyft’em. Odkąd pierwszy raz ponad dwa lata temu przejechałam się Uber’em w Los Angeles, stałam się fanką tej formy transportu.
Nowy Jork jest wprost zasypany „uberami”. Dzięki temu, oczekiwanie na samochód jest naprawdę bardzo krótkie. Z mojego doświadczenia, maksymalnie do kilku minut. Nie trzeba, jak w amerykańskim filmie, ganiać taksówek po całym Manhattanie i bić się o wolne miejsce. Jest to może bardzo filmowe, ale w praktyce straszne. Wiem, sprawdziłam podczas wcześniejszych wizyt. Tylko, że Manhattan bez żółtych taksówek nie byłby taki sam. Nie dajmy im zginąć.

 

USA, Nowy Jork, SoHo

 

Nową dostępną usługą jest UberPool. Polega ona na łączeniu przejazdów z innymi osobami i tym samym tańszym opłatom. Czasami wymagane jest podejście kilkaset metrów do miejsca postoju samochodu.
Z tego co wiem, na chwilę obecną ta opcja nie jest dostępna w Polsce. A szkoda, bo to bardzo sprytne rozwiązanie. Oprócz oszczędności pieniędzy i środowiska, można się również uspołecznić. Bardzo mile wspominam jeden z naszych przejazdów przez pół Manhattanu, kiedy z dwoma innymi pasażerami wymienialiśmy międzynarodowe obserwacje.

Dla kolarzy i osób niewrażliwych na warunki pogodowe, świetną opcją są rowery miejskie. Stacji rowerowych na Manhattanie przybywa w oczach i drogi też są coraz lepiej przygotowane. Sama niestety nie wypróbowałam, właśnie ze względu na zimno. Ale przy kolejnej wizycie, zrobię to na pewno. Szczególnie w okolicach Central Parku czy na Dolnym Manhattanie.

 

[envira-gallery id=”4025″]

 

Jarmarki świąteczne

Wspominałam już o nich w poprzednim wpisie z NYC klik . Na Manhattanie są 3 główne jarmarki na otwartym powietrzu: Columbus Circle przy Central Parku, w Bryant Parku i na Union Square. W odróżnieniu od europejskich, panuje większy ład i spójność architektoniczna, ponieważ wszystkie stoiska są w jednakowych pawilonach. Nie ma w wolnej sprzedaży alkoholu, także w postaci grzanego wina. Najbardziej popularna jest gorąca czekolada oraz bezalkoholowy, gorący cydr. Zastanawiam się, co na to niemieccy turyści. Bo ja, tak średnio.

 

Usa, Nowy Jork, Bryant Park

 

Muzea

Nowy Jork muzeami stoi, jak wiadomo. I to na najwyższym, światowym poziomie. Zimą wizyta w muzeach jest podwójnie wskazana, także ze względu na możliwość przebywania w plusowych temperaturach.

 

USA, Nowy Jork, Muzeum Sztuki Współczesnej MoMa

 

Na samym Manhattanie są obecnie podobno 32 muzea (dane w internetowych źródłach są lekko niespójne). W każdym razie, wybór jest spory i każdy znajdzie coś dla siebie.

Do najbardziej popularnych i najczęściej odwiedzanych zalicza się szczególnie cztery: Metropolitan Museum of Art (Met), American Museum of Natural History, Museum of Modern Art (MoMa) oraz Guggenheim Museum.
Moim faworytem jest MoMa, ponieważ sztuka współczesna w każdej postaci jest mi bliska. W dziwny sposób bardzo mnie relaksuje. Szczególnie taka najbardziej pojechana.

 

USA, Nowy Jork, Muzeum Sztuki Współczesnej MoMa

 

Z pozostałej trójki, najmniej czasu poświęciłam na Guggenheim, ze względu na rozmiar zbiorów. Na pewno warto zobaczyć charakterystyczny budynek, przypominający białą wstęgę.

 

USA, Nowy Jork, Museum Guggenheim

 

Z praktycznych porad, w MoM’ie w piątki od 16:00 do 20:00 jest darmowy wstęp. Ale też wielu chętnych. Nie wiem, czy byli miłośnikami sztuki współczesnej, czy po prostu chcieli się trochę ogrzać.

 

[envira-gallery id=”4169″]

 

Zakupy, promocje i przeceny w okresie przedświątecznym

Świąteczny shopping w NYC nie był specjalnie w moich planach. Wiedziałam, że tylko zajrzę do wybranych sklepów ulubionych amerykańskich, czy międzynarodowych marek oraz do któregoś z domów handlowych. No i jeszcze do kilku butików w SoHo. To naprawdę niewiele, jak na moje możliwości.
Nie mogłam pominąć wizyty w Coach na SoHo i Madison Avenue, Allsaints Spitalfield na Broadway’u czy Abercrombie and Fitch przy Piątej Alei.
Sklep Nike na Broadway’u w SoHo na ostatnim piętrze ma całkiem spore boisko do koszykówki, gdzie można pograć w streetball. A ulicę dalej, przy 21 Mercer Street znajduje się oryginalnie zaprojektowany, jeden z tylko kilku na świecie concept store’ów NikeLab, z wyselekcjonowaną linią Nikelab ACG.

Sklepowy ruch przedświąteczny był, o dziwo, bardzo umiarkowany. Nawet podczas dwóch ostatnich weekendów przed świętami.
W najbardziej popularnych punktach przeważali turyści. Mieszkańcy prawdopodobnie zaopatrzyli się już podczas Black Friday czy Cyber Monday.
W wielu miejscach były dostępne przeceny, średnio między 20 a 50%. Nie jest to nic dziwnego znając amerykańskie realia częstych obniżek, z różnych okazji. Środka, końca, początku sezonu, urodzin sklepu, końcówek serii czy wielu, wielu innych.

 

USA, Nowy Jork, dworzec Grand Central

 

Zdjęcia ze Św. Mikołajem

W głównych domach handlowych czy popularnych miejscach, w okresie od końca listopada do samych świąt bardzo popularne są miejsca, gdzie można zrobić sobie zdjęcie ze Świętym Mikołajem. Żywym, w dodatku.
W domu handlowym Macy’s przy Herald Square przygotowana jest z tej okazji cała mikołajowa wioska Santaland. I bardzo duża kolejka chętnych, żeby ją zobaczyć.
Będąc tym razem bez dziecka nie miałam na tyle motywacji, żeby spędzić cenne nowojorskie chwile w oczekiwaniu na zdjęcie ze Św. Mikołajem. Wolałam w tym czasie iść na premierę „Rogue One” niedaleko Times Square.

 

USA, Nowy Jork, 42 street

 

Jedzenie w Midtown

O tym, że Nowy Jork jest idealnym miejscem na próbowanie międzynarodowych kuchni, też już wspominałam w poprzednim wpisie.
W SoHo, Tribeca, na Dolnym Manhattanie, nie wspominając o Little Italy czy China Town nie trudno trafić na świetne miejsca. Nawet przez czysty przypadek.
Trochę inaczej wygląda sytuacja na Środkowym Manhattanie, gdzie pełno jest średniej jakości gastronomii. I oczywiście turystycznych pułapek.

Dzięki lokalnemu poleceniu, poznałam dwa świetne miejsca, z bardzo dużym wyborem międzynarodowych kuchni. Obydwa są typowymi „food hall’ami” z gastronomicznymi stoiskami i strefami do konsumpcji.
O pierwszym mogliście już wcześniej przeczytać. To Plaza Food Hall zlokalizowany pod Hotelem Plaza przy południowo- wschodnim końcu Central Parku, niedaleko Piątej Alei. Otwarty jest od 8:00 do 21:30 i oferuje opcje na każdy posiłek. Od śniadania, aż po kolację, zarówno dania kuchni międzynarodowych, jak i słodycze, wyroby piekarnicze, kawy i herbaty. Wszystko w pięknym wnętrzu (w końcu jesteśmy w słynnej „The Plaza”) i za stosunkowo przyzwoite ceny. Można powiedzieć, że jest to taki elegancki „premium food hall’.

Drugie miejsce to Urbanspace Vanderbilt, przy dworcu Grand Central, między 45 a 46 ulicą, niedaleko Park Avenue.
Oferuje 20 stoisk z różnymi kuchniami, napojami, wyrobami cukierniczymi. Otwarte jest już od 6:30 do 21:00 w dni powszednie, od 9:00 do 17:00 w weekendy. Fantastyczne miejsce, z klimatem i z dala od turystycznych,  w większości miernych jakościowo, jadłodajni. W tygodniu oblegane głównie przez pracowników z otaczających biurowców i sklepów.

 

[envira-gallery id=”4181”]

 

Na koniec, odpowiedź na najczęściej zadawane mi pytanie do ogólnie „amerykańskich podróży”, także tych zimowych.
Nie, nie jest „taniej” w Stanach niż w Europie. Niestety. Przy obecnym kursie dolara, często jest nawet drożej. Dotyczy to głównie zakupów różnych artykułów, żywności (szczególnie tej lepszej jakości i organicznej), atrakcji, kosztów życia. Te czasy minęły chyba już bezpowrotnie.

Koleżanka zapytała mnie ostatnio, jakie lotnisko wybrać, Newark czy JFK?
Osobiście wolę Newark. Transfer na Manhattan jest bardzo przyzwoity, szczególnie pociągiem z samego lotniska, który jedzie do Penn Station w centrum Manhattanu około 40 minut.
A dojazd „uber’em” na Dolny Manhattan w weekend zajmuje około 25 minut.

Lotnisko Newark ma jedną, wielką zaletę. Piękny widok na Manhattan i odbijającą światło „ściętą” wieżę WTC One Freedom. Dla osób, które pierwszy raz przyjadą do USA, taki widok jest bezcenny. Ten obraz  wbił mi się w pamięć na zawsze.
Nawet teraz, za każdym razem rozczulam się bardzo, gdy po wyjściu z samolotu i „rękawa”, przez szyby lotniska jest to pierwszy widok na amerykańskiej ziemi. Uwielbiam. O każdej porze roku.
I tak, bardzo warto jechać zimą do Nowego Jorku.
I nie, nie zamieniłabym takiego wyjazdu nawet na jakąś plażę i nurkowanie z rurką. No bo nie lubię tych rurek i masek przecież.

Zapchaj dziura czyli 9 faktów o mnie, których możecie nie znać, jeśli nie jesteście moimi rodzicami, mężem czy synem

Podobno każdy blogujący musi kiedyś taki wpis popełnić. Mimo, że nie lubię robić tego, co wszyscy, to tym razem poległam.
Z jednego, banalnego powodu. Myślami jestem już daleko stąd, a postanowiłam zrobić „jakiś” wpis. Taka zapchaj dziura czy blogozapychajka, jak kto woli.
W planie miałam coś bardziej ambitnego, ale nie wyszło. Tym bardziej, że naczytałam się za dużo o „hygge”. To już w ogóle postanowiłam nie robić nic wbrew sobie i swojemu nastrojowi.

1. Mam naturę lekko zbuntowaną

Taki zbuntowany anioł czasami nawet. Przejawiało się to już od czasów wczesnej młodości. Byłam zbuntowaną nastolatką, chodziłam ubrana na czarno w jakimś tam okresie, byłam trochę punkiem, metalem, hippisem. Przez 3 miesiące byłam wegetarianką, bo tak. Malowałam paznokcie do szkoły, mimo, że wychowawczyni codziennie kazała mi je zmyć. Ubierałam się dość odważnie i nigdy nie lubiłam konformistów, lizusów i kujonów. Miałam w tym wszystkim mocno wpojone granice zdrowego rozsądku i łatwość przyswajania wiedzy. Dlatego problemów z nauką i ciałem pedagogicznym nigdy nie miałam.
W dorosłym życiu moja buntownicza natura co jakiś czas daje o sobie znać. Nie lubię mieć szefów, dlatego ten etap mam za sobą. Nie lubię, jak ktoś mi mówi, co mam robić i jak żyć. Nie zjadłam wszystkich rozumów chyba jeszcze, ale muszę robić własne błędy i żyć we własnej przestrzeni życiowej. Nie jest to proste będąc jednostką społeczną ze wszystkimi przypisanymi rolami. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda?

2. Uwielbiam zoo, ale mam ciągle problemy z rozróżnieniem zwierząt

Jako dziecko praktycznie nie bywałam w zoo. W tym czasie dużo trenowałam i podróżowałam z zespołem tanecznym. Mieszkałam w Olsztynie, czyli mieście bez zoo. Najbliższe było w Gdańsku czy Warszawie. Inne dzieci jeździły na wycieczki do tych miast w weekendy, wakacje, wolne. A ja wtedy miałam zajęcia albo wyjazdy z zespołem.
Dlatego do teraz bardzo lubię chodzić do zoo. Tylko, że ciągle mam problemy z rozróżnieniem zwierząt i nazwami gatunków. Mój mąż już się do tego przyzwyczaił. A ostatnio też nawet mój syn. Ciągle mi pomagają z przyswajaniem nowej wiedzy.

3. Większość życia ważę tyle samo

Od szkoły średniej mam taką samą wagę ok. 52 kg i noszę rozmiar S. Jedynie w ciąży przytyłam całe 16 kg, a do tego w ostatnich dniach cellulit miałam nawet na kostkach. Po 3 miesiącach wróciłam do swojej wagi, na szczęście. Bo w niej czuję się najlepiej. I mocno tego pilnuję. Oj, mocno.

4. Miałam być polską „Posh Spice”

O tym już pisałam tutaj klik.  Powtarzam się, ponieważ pasował mi ten fakt do zestawienia. Jeśli komuś nie chce się czytać, szort story szorter.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, pod koniec lat 90-tych,  dostałam propozycję bycia częścią „girls’ bandu”, wzorowanego na brytyjskich „Spice Girls”. W tamtych czasach tańczyłam jazz i współczesny, ale zupełnie nie śpiewałam, gdyż się do tego nie nadaję. Ten fakt akurat wydawał się nie być przeszkodą dla przyszłych producentów. Na wielkie szczęście wszystkich melomanów i na pewno moje, projekt się nie powiódł. „Cosmic Flowers”, bo tak miał się według jednej z propozycji nazywać zespół, nigdy nie powstał. A mi spodobała się ta dziwna nazwa. I została ze mną na dłużej.

5. Cierpię na dziwną chorobę

I zupełnie nie wiem, jak ją sklasyfikować. Polega ona na tym, że tworzę foldery na komputerze, w nieodpowiednich miejscach. Ale najbardziej osobliwe jest to, że powielam te działania regularnie, w odstępach czasu. W efekcie odkrywam, że stworzyłam folder w miejscu, w którym nie powinno go być i próbuję zrobić dokładnie to samo, za jakiś czas. Nie wiem, czy ktoś jest w stanie zrozumieć o czym tutaj piszę, bo to jest zakręcone, jak cały ten proces. Na przykładzie. Zapisuję podfolder np. „imprezy prywatne” na firmowym dysku w folderze „projekty mebli”. Zupełnie bez sensu. Za jakiś czas, miesiąc, dwa, pięć chcę stworzyć folder o dokładnie tej samej nazwie „imprezy prywatne” (bo za nic nie pamiętałam, że taki już jest) i próbuję zapisać go znowu na firmowym dysku w folderze „projekty mebli”. To musi być jakaś choroba. Ktoś ma podobnie? Może da się to jakoś wyleczyć?

 

USA, Miami, Wynwood Walls

 

6. Jestem śpiochem do potęgi

Zasypiam wszędzie. W kinie na scenach batalistycznych, po 3 kawach, o każdej porze dnia. Najbardziej nieszczęśliwa byłam w życiu wtedy, gdy do pracy jeździłam pół miasta na 7:30 rano. To był koszmar. Do dzisiaj, gdy o tym wspominam mam ciarki na plecach. I od razu ziewam.

7. Poznałam smak tequili w wieku 17 lat

Zaczęłam się właśnie zastanawiać, czy moi rodzice o tym wiedzą. Jak nie, to się dowiedzą. Lepiej późno niż później.
Będąc niepełnoletnią uczennicą szkoły średniej, po 3 klasie liceum, pojechałam na kurs językowy do niemieckiej Norymbergi. Oprócz poznawania tajników językowych, była to niezła szkoła życia. Międzynarodowe towarzystwo, powiew rozwiniętej Europy na każdym kroku. A był to początek lat 90-tych, kiedy zagraniczne wyjazdy były dla nas ciągle nowością. Dla mnie był to drugi całkowicie samodzielny wyjazd za granicę. Na całym kursie, oprócz mnie, była tylko jedna Polka.
Mieszkałam na przedmieściach miasta, u niemieckiej rodziny, pary bawarskich dziadków. Z koleżanką z Francji, w moim wieku.
Wiadomo, że główna językowo- międzynarodowa integracja odbywała się na wieczornych wyjściach i w klubach. A głównie podczas „tequila nights”, kiedy to jeden shot trunku kosztował 1 wtedy niemiecką markę. Pewnego razu, tak nam się dobrze integrowało, że z moją francuską współlokatorką nie zdążyłyśmy na ostatnie, nocne metro. I musiałyśmy czekać do pierwszego, o 6:00 rano. Jak wchodziłyśmy do domu, to bawarskie dziadki właśnie wstawali. I wtedy poznałam kilka nowych gróźb i przekleństw po niemiecku. Z tego co zrozumiałam, zarówno oni jako opiekunowie, jak i my mogłyśmy mieć sporo problemów. W końcu byłyśmy niepełnoletnie i pod wpływem. Dwa razy się zastanowię, czy w tym wieku wysłać syna na kurs językowy 😉 .

8. Miałam ospę w wieku 22 lat i była to najgorsza choroba w moim życiu

Nigdy wcześniej i później tak fatalnie się nie czułam, jak właśnie wtedy. Szczególnie dlatego, że początek ospy przypadł na zawody w aerobiku sportowym, w których uczestniczyłam jako reprezentacja uniwersytecka. Były to mistrzostwa Polski i bardzo ważna dla nas wtedy impreza, do której przygotowania trwały wiele miesięcy. Brałam udział w drużynowych i solowych zawodach. Przy czym, jedne i drugie następowały bezpośrednio po sobie. Myślałam, że po prostu umrę. Byłam tak słaba, że tylko adrenalina była w stanie mnie jakoś podtrzymać przed upadkiem na środku sceny. Tym bardziej byłam szczęśliwa, gdy wywalczyłyśmy wicemistrzostwo.
A choroba przeciągneła się na kilka tygodni i zahaczyła o sesję akademicką. Nie wiem, jak to wszystko ogarnęłam. Tylko pamiętam to fatalne samopoczucie, swędzące ciało, książki i kartki ksero rozrzucone po całym łóżku. Straszne to było. Dobrze, że na ospę choruje się tylko raz.

9. Ciągle mnie nosi

Nie jestem typem osadnika z zapuszczonymi korzeniami, przywiązanym do miejsca, tradycji, kraju. Mój patriotyzm jest umiarkowany, budzi się głównie w chwilach próby. Czuję się bardziej obywatelem świata. Choć lubię powroty do domu i rodziny. Najbardziej nieszczęśliwa jestem w momencie, kiedy nie mam planu na kolejną podróż. Wpadam wtedy w depresję i nic mnie nie cieszy. I w drugą stronę, nic nie sprawi mi tyle radości, ile wizja kolejnego wyjazdu. Gdybym miała wybierać między dobrami materialnymi i zabezpieczeniem a podróżami, to zawsze wybiorę te ostatnie. Też w sytuacjach, gdy wszystkie racjonalne przesłanki mówią co innego. Nie dla mnie są wszelkie poradniki, jak nie wydawać pieniędzy na abstrakcyjne cele, jak inwestować, oszczędzać i mieć „na czarną godzinę”. Bliżej mi do szukania rozwiązań i mobilizacji w momencie kryzysowym. Nie próbujcie tego w domu, bo nie jest to godne naśladowania. I w opozycji do współczesnych porad, jak mądrze żyć.

Kończę, bo muszę się pakować. Właściwie, to mógłby być punkt nr 10. Uwielbiam ten moment przed podróżą i reisefieber, który mam zawsze. A w dniu wyjazdu lepiej ze mną nie rozmawiać przed wyjazdem na lotnisko. Bo potrafię być bardzo niemiła. To dziwne, bo z natury jestem bardzo miłą, pogodną i uśmiechniętą osobą 😉 .

Nowy Jork kontra Los Angeles czyli czego nie rozumieją mieszkańcy przeciwległych wybrzeży

Zanim zdeklarowałam się, że moje serce zostawiłam w Kalifornii, kochałam Nowy Jork ponad wszystko. Ze wszystkimi jego wadami, klimatem i ciągłym zabieganiem. Filmy, seriale i książki o Nowym Jorku chłonęłam w ilościach hurtowych. Jako nastolatka uczyłam się na pamięć topografii miasta, nazw okręgów i ulic. Gdy miałam możliwość bezpośrednich rozmów z Nowojorczykami, mogłam godzinami słuchać opowieści o życiu  w mieście.

Gdyby ponad 20 lat temu ktoś zaproponował mi przeniesienie się do NYC na stałe, zastanawiałabym się może 5 minut. I właściwie dobrze, że takiej propozycji nigdy nie dostałam. Bo dzięki temu, los (Angeles:) ) szykował dla mnie wisienkę na torcie. Zamiast wielkiego jabłka. Kalifornię, którą pokochałam od momentu otwarcia się drzwi w samolocie i pierwszego powiewu zanieczyszczonego powietrza na lotnisku LAX w Los Angeles.
Ale moja miłość do Nowego Jorku jest ciągle silna. Sentymentalna i lekko wyidealizowana. Jak wszystkie wspomnienia, które dobrze się kojarzą ze szczęśliwymi, wczesno- młodzieńczymi latami. I marzeniami.

 

USA, Nowy Jork, 9/11 memorial

 

Sami Amerykanie są często podzieleni na zwolenników tylko Wschodniego lub Zachodniego Wybrzeża.
Jednym z najbardziej znanych prześmiewców Los Angeles  jest rodowity Nowojorczyk Woody Allen. W „Annie Hall” pada słynny cytat, że jedynym kulturalnym zajęciem w Los Angeles jest możliwość skrętu w prawo na czerwonym świetle. Czy to, że LA jest takie czyste, bo wszystkie śmieci zamieniane są na produkcje telewizyjne. Inny znany Nowojorczyk Andy Warhol przyznawał, że kocha Los Angeles, bo kocha plastik. W serialu „Californication” też często przeplata się wątek różnic w podejściu do życia na Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżu.

W życiu również, a najbardziej powszechne z nich to:

  1. W Los Angeles nikt nie pracuje

Na to przynajmniej wygląda. W odróżnieniu od Nowego Jorku, nikt się ciągle nie spieszy, nie pracuje po 12 godzin dziennie, za to korzysta z życia i pogody. Na pytanie, czym się zajmuje, mieszkaniec LA często odpowie dość ogólnie czy wymijająco. Albo, że jest właśnie „między projektami”. Dla nowojorskich finansistów, prawników czy biznesmenów jest to ciężko zrozumiałe podejście.

2. Wszyscy pracują w branży rozrywkowej

Bo jak już pracują, to właśnie w „entertejnment”. Jest to również jeden z głównych powodów migrujących do LA Nowojorczyków.

3. Kanon piękna jest inny

Wysportowane, opalone i zdrowo odżywione ciało to dążenie większości Angelenos. Stąd moda na organiczną żywność, aktywność fizyczną (też na świeżym powietrzu), detoks organizmu czy zdrowe koktajle. W Nowym Jorku nie wypada być zbyt opalonym, bo przecież nie można za często wyjeżdżać na wakacje (Hamptons się nie liczy). A szczupłą sylwetkę często zawdzięcza się raczej zbyt intensywnej pracy i zachwianiu równowagi między pracą a życiem osobistym.

4. Życiowy luz

W Los Angeles ma się wrażenie, że nikt się niczym nie stresuje. Wszyscy są ciągle jakby lekko senni, wyluzowani i uśmiechnięci. I nie zawsze jest to wynikiem kuracji medyczną marihuaną. Ogólny klimat, pogoda, magia miejsca sprawia, że nawet jak ludzie mają swoje problemy (bo kto na świecie ich nie ma), to postawą życiową tego nie pokazują.
Typowy Nowojorczyk, przyzwyczajony do życia na pełnych obrotach, ciągłego gonienia i patrzenia na zegarek, jest ciągle lekko poddenerwowany. I obowiązkowo z dodatkową porcją kofeiny w ręku.

5. Nikt nie dba o to, jak wygląda

Nowy Jork jest stolicą mody i trendów. Nowojorskie ulice pełne są wystylizowanych oraz dobrze ubranych kobiet i mężczyzn, pracujących nie tylko w branży fashion.  Widok ulic w Los Angeles może być niemałym szokiem dla prawdziwej nowojorskiej fashion- victim. Wyciągnięte t-shirty, krótkie spodenki, dresy i klapki są na porządku dziennym. I to często też w bardziej formalnych okolicznościach. No i nikt nie nosi w takiej częstotliwości oraz ilościach nowojorskiego koloru nr 1 czyli czarnego.

6. Wszędzie daleko

Przeciętny mieszkaniec Manhattanu nie musi posiadać samochodu. A nawet lepiej, jak go na co dzień nie używa. Taksówki, uber, metro, spacer z powodzeniem wystarczają w codziennej komunikacji. W Los Angeles brak samochodu jest równoznaczny z całkowitym unieruchomieniem. Chyba, że mieszka się nad samym oceanem w Santa Monica czy Venice Beach i chodzi głównie na plażę czy deptak. Dla porównania, powierzchnia Manhattanu to 59 km2, podczas gdy Los Angeles 1300 km2!

7. Słabi kierowcy i ruch

Nierzadko spotykam się z opinią, że w Los Angeles i ogólnie w Kalifornii są najgorsi kierowcy. Zarzuca się im patrzenie w telefony komórkowe czy jazdę pod lekkim wpływem. W efekcie, większość jeździ stosunkowo wolno po mieście. W Nowym Jorku kierowcy są za to bardziej nerwowi. Jest to związane z ogólną postawą życiową, o której była wcześniej mowa.  Poza tym, w NYC większość nie jeździ, tylko korzysta z usług transportowych.
A ruch i korki w Los Angeles mogą wystraszyć każdego przyjezdnego, nie tylko z Nowego Jorku. Jako jedyne amerykańskie miasto, jest ono ciągle w dziesiątce najbardziej zatłoczonych metropolii na świecie.

8. Bajgle kontra sałatki i kuchnia meksykańska

Podobno najlepsze bajgle na świecie są dostępne tylko w Nowym Jorku. Tylko kto by tam chciał zamienić to na najlepsze zdrowe sałatki i kuchnię meksykańską. W tej kategorii, wybieram zdecydowanie drużynę LA.

9. Wszyscy w Nowym Jorku są niemili

I to tak trochę jest, jeśli porówna się z wyluzowanymi oraz uśmiechniętymi mieszkańcami Los Angeles. Ale wiadomo, że pogoda, słońce, plaża robią swoje. Pogawędki, small talk w sytuacjach codziennych czy niezobowiązujący uśmiech są w LA na porządku dziennym. Jak się próbuje przenieść taką postawę 1:1 na grunt NYC, to można się nie raz mocno zdziwić. Albo usłyszeć nawet kilka niecenzuralnych słów.

USA, Los Angeles, znak Hollywood

 

10. Miasto marzycieli kontra realistów

Od zarania dziejów i czasów bardzo historycznych, jak na amerykańskie warunki, Zachód i Zachodnie Wybrzeże przyciągały marzycieli, poszukiwaczy złota i lepszego świata. Dzisiaj, każdego dnia do Los Angeles nieustannie napływają osoby szukające szczęścia w branży rozrywkowej i goniące za swoim „amerykańskim snem”. Niezależnie od efektów tych poszukiwań, miasto przesiąkło duchem marzycieli i spirytualną atmosferą. Całkowicie inną od mocno stojącego na ziemi nowojorskiego klimatu. W LA często usłyszy się słowa, że na pewno się uda i będzie dobrze. NYC potrafi w dość brutalny sposób sprowadzić do rzeczywistości.

 

To wszystko są stereotypy i uogólnienia. Ale, jak w każdym przypadku, jest w nich wiele prawdy, ale też wiele wyjątków.
Optymalnie, jest mieć możliwość poznać obydwa światy z otwartą głową i pozytywnym nastawieniem. Bo wszystko, co naprawdę amerykańskie w naszym rozumieniu, musi mieć związek z tymi dwoma miastami. A każde na swój jedyny, niepowtarzalny sposób jest po prostu wyjątkowe.


No to, które wybrzeże wybierasz? Yankees czy Dodgers? Knicks czy Lakers? Bajgle czy sałatki i zielone koktajle? 🙂

Kalejdoskop miesiąca- listopad 2016 (podróż marzenie, piękne gastro wnętrza i sukienki „W garniturach”)

Nawet nie wiecie, jak ja się cieszę, że dzisiaj mamy pierwszy dzień grudnia! Jupi! Teraz przeżyć jeszcze tylko marzec i z górki. Ktoś może spytać, czemu właściwie marzec? Przecież zimowych miesięcy mamy jeszcze oprócz tego trzy?
Ten marzec to właściwie przez kolegę rodaka, mieszkającego na stałe w Kalifornii. Kiedyś podczas ważnych Polaków rozmów o życiu w kalifornijskiej scenografii, narzekaliśmy sobie na ten nasz „taki mamy” klimat. I głównie właśnie na listopadową depresję. Na co kolega stwierdził, że właściwie najgorszy jest marzec. Bo on bierze nas trochę z zaskoczenia. To niby już koniec zimy, a tak naprawdę  cały długi ciemny i zimny miesiąc. Człowiek ma płonne nadzieje na wiosnę, a tu nic z tego.
Dlatego planuję w kolejnym marcu się zahibernować. Odmłodzę się trochę, poprawię cerę, zmarszczki oraz krążenie i jakoś dotrwam.

Tegoroczny listopad mogę podsumować krótko. Fajnie było, jeszcze lepiej, że się skończyło. Nie przepadam za miesiącami następujących po sobie długich weekendów. Bo to jakoś tak rozleniwia i wybija z rytmu. Szczególnie w porach roku, kiedy o 15:00 jest ciemno, zimno i do domu daleko. A cały plan dnia kończy się na kanapie przy kominku, z ulubionym serialem czy książką. Nie to, żebym jakoś specjalnie cierpiała z tego powodu. Ale no wiecie, ile można.

#serial/ „Suits”czyli „W garniturach”

No właśnie. Apropos. Są trzy powody, dla których warto obejrzeć akurat ten serial. A właściwie, jeden główny i dwa poboczne.
I nie dlatego, że jest to serial o prawnikach. Wręcz przeciwnie, da radę to znieść właśnie dzięki tym zaletom.

Po pierwsze- kostiumy!
Genialnie dobrane przez Jolie Andreatta zarówno te damskie, jak i męskie. Przepiękne, świetnie dopasowane, eleganckie, bardzo kobiece sukienki głównych bohaterek czy idealnie skrojone męskie garnitury. Fantastyczne buty i akcesoria. Miód na moje oczy w każdym odcinku!
Nic dziwnego, biorąc pod uwagę marki i projektantów. Same topowe, luksusowe metki. Ale największą sztuką jest dobranie ich w odpowiednie stylizacje. Prawdziwa klasa, muszę przyznać.
Gdybym miała pewność, że taki dress code obowiązuje w każdej kancelarii czy korporacji, to nawet wzięłabym pod uwagę zmianę zawodu. A już na pewno, gdyby było prawdą, że szefowie kupują swoim pracownicom prezenty w postaci luksusowych, markowych torebek. Wtedy, to na bank. Nawet w banku.

Po drugie- Nowy Jork!
Jeżeli ktoś jest takim fanem tego miejsca, jak ja, to nic nie muszę tłumaczyć. A, jeśli nie, to coś jest z nim nie tak. Bo jak można nie kochać Nowego Jorku? Nawet, jak zna się go tylko z filmów? No jak?

Po trzecie- 6 sezonów!
I planowany kolejny, siódmy. Idealna sprawa na długie jesienno- zimowe dni. Nie trzeba się stresować, że po pierwszym udanym sezonie czy dwóch się skończy. Albo, że nagle producenci zmienią plany. Czy, że trzeba będzie czekać kolejny rok.

Serial ma jeszcze kilka innych zalet. Nie bez przyczyny jest w topowym zestawieniu najlepszych serii ostatnich lat.

# przedmiot/ kurtka parka Alpha Industries

Bardzo długo broniłam się przed zakupem typowej kurtki- parki na zimę. Mimo, że zawsze mi się ten fason podobał, to nie chciałam wyglądać jak cała zimowa ulica. I ciągle się łudziłam, że w kolejnym sezonie nie będzie takiej potrzeby. Poza tym, wolę nosić płaszczyki i futerka. Ale jak kilka razy zdążyłam już przemarznąć i zmoknąć, to wróciłam do poszukiwań kurtki idealnej.
Mój wybór padł na markę Alpha Industries i kurtkę z serii Explorer.
W naszej męskiej części rodziny jest to ulubiona marka od pilotek i bomberek. Ten amerykański brand zasłynął w latach 50-tych modelem MA-1, który nosili żołnierze marynarki wojennej i piloci sił powietrznych.  Do dzisiaj w regularnej sprzedaży są nie tylko popularne „flyersy”, ale również cała gama kurtek męskich i damskich.
Na model Explorer zdecydowałam się z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że nadaje się na ekstremalne warunki pogodowe. Po drugie, jest bardzo dobrze uszyta i dopasowana. Dzięki temu, nie wygląda się w niej, jak w worku czy kołdrze. Dodatkowym atutem jest matowe wykończenie materiału.
Kurtka jest tak wygodna, że pewnie przechodzę w niej większość zimy. I wtedy moje stylizacje a’la prawniczki z „W garniturach” szlag trafi.

 

Kurtka parka Alpha Industries codzienna stylizacja ootd

 

[envira-gallery id=”3775″]

 

# miejsca/ świetne gastro- wnętrza w Poznaniu

Nie raz i nie dwa pisałam o tym, że uwielbiam dobry design i wnętrza. I kolejne trzysta razy o tym, że bardzo dużą wagę przywiązuję do tego co, jak i gdzie jadam. Dlatego, bardzo ważnym elementem mojego codziennego życia jest wynajdowanie pasujących mi miejsc gastronomicznych. Takich, gdzie oprócz naturalnie dobrego menu, ważne jest samo wnętrze.
W Poznaniu, pod tym względem jest zdecydowanie lepiej niż było. Nie jest jeszcze idealnie, ale wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Na mojej gastronomicznej short liście jest obecnie 5 miejsc, które regularnie odwiedzam. Możecie zobaczyć je na poniższych zdjęciach. W każdym z nich, menu są krótkie i sezonowe, ale z wystarczającym wyborem. Jakość potraw i usług na wysokim poziomie. Nigdy się na tych miejscach nie zawiodłam, a różnie to z innymi bywało. Samo przebywanie w ich klimatycznych wnętrzach jest zawsze estetycznym poprawiaczem humoru. I kulinarnym doznaniem.

 

[envira-gallery id=”3769″]

[envira-gallery id=”3765″]

 

# ciekawostka/ podróż do Nowego Jorku

W grudniu obchodzę 40-te urodziny. Wiem, piszę o tym regularnie co 3 dni. Ale nie mogę tego trochę przeżyć. Bo to minęło tak szybko. No i „I didn’t see that one coming”, jak już wspominałam.
Zawsze wiedziałam, że mentalnie nigdy nie będę gotowa, żeby być aż tak dorosła. Z tym wiekiem kojarzyły mi się, szczególnie w dzieciństwie, bardzo stateczne i po prostu „stare” osoby. A tu nagle takie zaskoczenie!

Mój mąż, wiedząc, że nie przejdę koło tej daty obojętnie, powiedział mi coś cudownego. Że mogę wybrać sobie miejsce na świecie, gdzie chcę spędzić te moje urodziny. Ojacie. Wiem, wiem, mam super męża, potwierdzam.
Nie musiałam się zbyt długo zastanawiać. Wybór padł na Nowy Jork!
Rodzina i znajomi nie kryli zdumienia. Obstawiali oczywiście Kalifornię (no wiadomo!), Seszele, Malediwy i inne Bora-Bora. A tu tak nieoczekiwanie nie plaża i palmy, tylko Wielkie Jabłko, zima i zawierucha. Swoja drogą, Kalifornię wyłączyłam z tej klasyfikacji. To jest mój drugi dom, a mentalnie może nawet i pierwszy.

Stwierdziłam, że właśnie tam się w tym momencie najlepiej odnajdę. A poza tym, zawsze marzyłam, żeby być w Nowym Jorku przed Bożym Narodzeniem. Pojeździć na lodowisku w Central Parku czy tłoczyć się na świątecznych zakupach w Macy’s. Wypić gorącą czekoladę na świątecznym jarmarku w Bryant Parku i może zobaczyć śnieg na nowojorskich ulicach.
Mając te prawie czterdzieści lat, wiem jedno. Nie wolno odkładać marzeń na później. I tak naprawdę, wiem niewiele więcej.